Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej UW
Published on Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej UW (https://www.etnologia.uw.edu.pl)

Strona główna > Printer-friendly > (Post)pamięć II wojny światowej i powojnia na Podkarpaciu

(Post)pamięć II wojny światowej i powojnia na Podkarpaciu

(Post)pamięć II wojny światoweji powojnia na Podkarpaciu

Laboratorium etnograficzne: (Post)pamięć II wojny światowej i powojnia na Podkarpaciu
Czas trwania: lato 2018/19 – zima 2020/21
Prowadzca: dr hab Magdalena Lubańska
Uczestnicy: Zofia Brola, Aleksandra Czub, Zuzanna Deptuła, Paweł Godziuk,  Igor Fedorowicz, Iga Kondraciuk,  Kalina Krzysztofik, Ola Kusińska-Źrebiec, Zuzanna Newbery, Adrianna Misiak, Piotr Przybysz, Mikołaj Witkowski, Olga Załęska

 

Click here to expand or collapse this section
 

Dlaczego powojnie?

Etnograficzne badania terenowe i archiwalne dotyczące (post)pamięci II wojny światowej i powojnia prowadzone były w latach 2019-2021 na terenie powiatu jarosławskiego i przeworskiego. Materiały były gromadzone przede wszystkim wśród osób dorastających w okresie powojnia oraz pokolenia ich dzieci. Zdając sobie sprawę ze stosunkowo niewielkiej liczby opracowań historycznych dotyczących powojnia, uznaliśmy za naglące wyzwanie antropologiczne przeprowadzenie rozmów z ostatnimi świadkami rozgrywanych wówczas wydarzeń: zmian relacji władzy i granic, przymusowych przesiedleń, działalności partyzantki, powszechnego wówczas bandytyzmu. Interesowało nas, jak pamiętają ten czas osoby, będące wówczas dziećmi, których głos został zlekceważony przez społeczeństwo.
Chcieliśmy też dowiedzieć się jak najwięcej o ówczesnej codzienności. Bogactwo wątków, jakimi podzielili się z nami rozmówcy i rozmówczynie przerosło nasze oczekiwania. Nasze ambicje poznawcze pokrzyżowała niestety pandemia, uniemożliwiając odbycie finalnego wyjazdu. Duża liczebność grupy i intensywna praca w trakcie zrealizowanych wyjazdów pozwoliła nam jednak w znaczniej mierze uporać się z trudnościami.  Na korpus naszych źródeł składa się około 200 pogłębionych etnograficznych wywiadów terenowych (wiele z nich to wywiady  przeprowadzone przez dwie osoby, poruszające dwa tematy badawcze, a przez to bardzo długie) oraz materiały archiwalne (m.in. z IPN), fotografie rozmówców i studentów, przedwojenne i aktualne mapy, pamiętniki.  Badania prowadzone były w 36 miejscowościach.

[1]
Mapa terenu i jej legenda [2] - Zuzanna Deptuła

 

Nasza przystań

Miejscem, z którego wyruszaliśmy codziennie w teren, był ośrodek Zielona Przystań w Manasterzu koło Sieniawy, zlokalizowany tak, by możliwe było prowadzenie badań po obu stronach Sanu - rzeki wyznaczającej w latach 1939-41 granicę sowiecko-niemiecką. Pojawienie się tej granicy doprowadziło do dramatu wielu ludzi, przede wszystkim ludności żydowskiej, która znalazła się po niemieckiej stronie.

Uczestnicy laboratorium na terenie ośrodka „Zielona Przystani” W tle budynek, w którym przed wojną była plebania. Sierpień 2020

Po stronie sowieckiej z pasa 800 metrów od linii brzegowej musiały się przesiedlić mieszkające tam rodziny; niektóre zostały zesłane do Besarabii. Rzeka pełniła odtąd rolę istotnego szlaku przemycania ludzi i towarów, ale stała się też miejscem, w którym wiele osób straciło życie.

Leżachów. Fot. Zofia Brola

Istotnym aktantem ówczesnych wydarzeń były także lasy - miejsce działania oddziałów partyzantki, pozyskiwania ważnych zasobów, schronienia, rabunku, ale także ferowania wyroków śmierci. Obecnie zaś przyroda bywa specyficznym „miejscem pamięci” wskazującym miejsca, w których przed wojną znajdowały się przysiółki, schrony, czy  miejsca masowych mordów. Uczyliśmy się je rozpoznawać w trakcie eksploracji terenowej zorganizowanej przez Nadleśnictwo Sieniawa [3] w sierpniu 2020 roku.

Mapa, na której leśniczy wskazuje nam dawny przysiółek Lechmany. Fot. Mikołaj Witkowski

 

Lasy Sieniawskie. Ślady po kryjówce partyzantów. Fot. Mikołaj Witkowski

 

W poszukiwaniu tego co emiczne

Rozmowy prowadzone były z dużą atencją dla emicznych konceptualizacji wojennej i powojennej przeszłości, a także emocjonalnych poruszeń, jakie wywoływały u rozmówców snute przez nich opowieści. Wyłaniający się z  nich obraz wojny i powojnia znacząco odbiega od treści narzucanych przez aktualnie uprawianą politykę historyczną. Miejsce czarno-białych teleologiczne ustrukturyzowanych narracji historycznych zajmują dramatyczne, złożone aksjologicznie ludzkie historie.  W ich fabułach polskość i ukraińskość,  rzymski i grecki katolicyzm okazują się trudnymi do jednoznacznego przypisania aspektami tożsamości, nie tyle esencjalizowanymi, co po prostu rozgrywanymi w dzielonej przestrzeni życia codziennego.

Greckokatolicki modlitewnik rozmówczyni z Zapałowa. Fot. Zuzanna Newbery

Greckokatolicki modlitewnik rozmówczyni z Zapałowa. Fot. Zuzanna Newbery

Przed wojną można je było łączyć i nie dokonywać wyboru ściśle określonej, „purystycznie” pojmowanej identyfikacji etnicznej. W czasie wojny, i w jeszcze większym stopniu  powojnia sytuacja diametralnie się zmieniła. Świadczą o tym w szczególności losy polsko-ukraińskich rodzin mieszanych, których potomkowie i potomkinie pamiętają jeszcze synkretyczną kulturę pogranicza, i to, co stało się z nią pod presją  „Historii” pisanej przez centralne ośrodki władzy. Przywoływane przez rozmówców wydarzenia wojenne i powojenne odsłoniły przed nami  konteksty, w jakich dochodziło do spustoszenia dobrosąsiedzkich relacji w zróżnicowanej kulturowo społeczności.

Gorzyce. Lata 30. Zdjęcie z prywatnego albumu. Skan -  Zofia Brola

Budynek przedwojennej szkoły w Pełkiniach. Na rowerze Iga Kondraciuk. Fot.  Zuzanna Newbery



Kirkut w Sieniawie. Fot. Ola Kusińska-Źrebiec



Kirkut w Sieniawie. Fot. Ola Kusińska-Źrebiec

 

Wielkie Nacjonalistyczne Narracje i  losy rodzin mieszanych

Zasłyszane przez studentów opowieści o tym, jak wyglądało życie ludzi w momencie przetasowywania się relacji władzy i zmiany granic, odsłaniają specyfikę przemocy skrywanej za dyktatem Wielkich Nacjonalistycznych Narracji. Te wkradały się w ich codzienną rzeczywistość, „stawały się ciałem” wymuszając na nich niejednokrotnie opowiedzenie się po którejś ze stron konfliktu lub ryzykowne lawirowanie między nimi. Decyzję o tym, w jakim języku odpowiedzieć pukającym do okna partyzantom trzeba było podjąć w ciągu kilku sekund, a od tego natomiast zależało, czy zyska się status przyjaciela czy wroga. Jednocześnie dużym balastem dla rodzin mieszanych był brak zaufania ze strony sąsiadów o wyraźnie określonej tożsamości narodowej, a także ze strony polskiej i ukraińskiej partyzantki. 
 

Stosunki społeczne i warunki bytowe na prowincji

Realiów życia w cieniu wojny i powojnia, jakie było udziałem naszych rozmówców i rozmówczyń, nie da się zrozumieć bez podjęcia próby przyjrzenia się stosunkom społecznym panującym wówczas na prowincji. Dlatego dużo uwagi poświęciliśmy sytuacji kobiet i dzieci, oraz relacjom rodzinnym i sąsiedzkim, jak również warunkom bytowym charakterystycznym dla tamtego okresu historycznego i miejsca. Nie unikaliśmy trudnych pytań o aranżowane małżeństwa, niechciane ciąże, spożycie alkoholu, przemoc domową, pożycie małżeńskie, wychowywanie i umieralność dzieci.

Zdjęcie przedwojenne z prywatnego albumu mieszkanki Gorzyc. Skan – Zofia Brola

 

Aktualne spory o upamiętniania

Przeszłość to nie tylko to, co minione. Jej ontyczne rezydua, materialne ślady - dawne cerkwie, cmentarze, kirkuty, synagogi, (nie)upamiętnione miejsca zbrodni – wpływają na współczesne praktyki społeczne, zarówno te indywidualne, jak i zbiorowe. Stają się też często obiektem odmiennych, niejednokrotnie skonfliktowanych ze sobą strategii pozycjonowania lokalnej polityki wobec tego „co minione” – bądź to zwróconej ku przeszłości i nastawionej na jej „udziedzictwowienie”, bądź też nastawionej pragmatycznie, wychylonej w przyszłość. Badaliśmy to, w jaki sposób te strategie są dyskursywnie wyrażane i jakie znajdują zastosowanie w lokalnej polityce.

Tablica upamiętniająca mord w Wiązownicy dokonany 17.04.1945 przez kureń UPA Iwana Szpontaka ps. „Zaliźniak”


Cerkiew św. Nikity w Leżachowie. Fot. Igor Fedorowicz.

Refleksje o nas, etnograficznym poznaniu i emocjach

Niewątpliwie także my sami, jako „narzędzia badawcze” uwikłane we własną dziejowość, mieliśmy wpływ na wydobyty z terenu „obraz II wojny światowej i powojnia”. Zdając sobie sprawę z własnej „nieprzezroczystości”, staraliśmy się na każdym etapie podchodzić możliwie refleksyjnie do ewokowanej przez nas sytuacji poznawczej. Po całym dniu pracy w terenie i wielu przemierzonych kilometrach,  codzienne  prowadziliśmy wspólne rozmowy pod dawną greckokatolicką plebanią w Manasterzu.

Stara plebania w Manasterzu. Zbiory prywatne Pani Janiny Paszko, prawdopodobnie lata 30. Skan – Zuzanna Deptuła.

 W ich trakcie dzieliliśmy się terenowymi doświadczeniami, wzajemne kierowaliśmy do ciekawych rozmówców i rewidowaliśmy nasze pytania. Spotkania te uświadomiły nam, jak dużą wartość ma praca zespołowa. Zyskaliśmy dzięki nim większą świadomość własnego uwikłania w dzieje i rozwinęliśmy się jako ludzie. Więcej na ten temat studenci i studentki piszą w impresjach terenowych.

Poranna narada przed wyruszeniem w teren
Tematy powstających prac licencjackich

 

  1. Zofia Brola: „Życie religijne społeczności mieszanych obrządkowo we wspomnieniach mieszkańców powiatu jarosławskiego i przeworskiego”
  2. Aleksandra Czub: „Strategie przetrwania w latach wojny i powojnia i ich aspekty moralne na przykładzie wybranych podkarpackich wsi”
  3. Zuzanna Deptuła: „Swój czy obcy- relacje sąsiedzkie w okresie wojny i powojnia na przykładzie wsi Manasterz” 
  4. Paweł Godziuk: „Lagier. Pamięć mieszkańców okolic lasu Niechciałka i byłego obozu jenieckiego w Wólce Pełkińskiej w perspektywie antropologii środowiskowej”
  5. Igor Fedorowicz: “Spór o cerkiew: konflikt lokalnych tożsamości wewnątrz społeczności leżachowskiej”
  6. Iga Kondraciuk: „Życie kobiet w podkarpackich wsiach. Antropologiczny wgląd we wspomnienia z okresu II wojny światowej i powojnia”
  7. Kalina Krzysztofik: ,,Ku czci, ku pamięci i ku przestrodze.  Upamiętnienia spalenia wsi Wiązownica 17 kwietnia 1945 w narracjach lokalnej społeczności (konfiguracje polityki historycznej, relacji władzy i sposobów pamiętania)
  8. Aleksandra Kusińska-Źrebiec: „Pamięć o relacjach polsko-żydowskich w rejonie Sieniawy”
  9. Adrianna Misiak: “Granica na Sanie w pamięci mieszkańców nadsańskich wsi”
  10. Zuzanna Newbery: „Dzieciństwo w cieniu wojny i powojnia –  wspomnienia odchodzącego pokolenia" 
  11. Piotr Przybysz:  „Tacy właśnie nocni ludzie - działalność partyzancka w pamięci mieszkańców Surmaczówki i Zapałowa”
  12. Mikołaj Witkowski: „Ziemia jest jedna. Przyczynek do biografii cmentarza w Leżachowie”
  13. Olga Załęska:  "Problematyczne tożsamości narodowe - performowanie narodowości w obliczu doświadczeń granicznych"

 

Aleksandra Czub robi notatki terenowe

 

 

 Impresje terenowe

 

ZOFIA BROLA

 

Impresje z I wyjazdu

Pierwsze koty za płoty

Stoimy zakłopotane przed furtką poleconych rozmówczyń. Nie ma dzwonka, na podwórku pies. Mamy przyjść innego dnia, wtedy będzie starsza siostra, ona więcej pamięta. Spod furtki zawraca nas głos znajomej gospodyni, „A jak ktoś był na Syberii to też może być?” Siadamy na podwórku, dokoła kury, pies i koty. Opowieść pani M. jest bardzo chaotyczna. Wspomnienia z Syberii, przeplatają się z narzekaniem na biedę, nieuczciwego sąsiada i obojętność urzędników, płyną łzy. Kilka razy pojawia się prośba o pomoc, że może byśmy coś w tej Warszawie zrobiły, napisały, może do jakiejś gazety. Czuję się skrępowana pokładaną w nas nadzieją. Przez chwilę zastanawiam się, czy rzeczywiście możemy coś zrobić. Gospodyni krząta się po podwórku, uspokaja i pociesza panią M. Dorzuca też to, co sama pamięta albo wie z opowieści rodziców. Zastanawiam się czy dyktafon nagrywa, czy wszystko słychać, ale boję się to sprawdzić, żeby nie rozproszyć rozmówczyń.
Wychodząc wpadamy na pana S., który zachęcony przez naszą gospodynie, również zaczyna opowiadać swoją historię. Mówi szybko, ciężko wtrącić pytanie. W jego opowieści, nieco chaotycznie, przewijają się postaci z czasów wojny, „dobrzy” żołnierze niemieccy, heroicznie opisany Andrzej, który cudem przeżył ostrzał na Sanie, AK-owiec pobity jak „Jezus po biczowaniu”. Rozmowa jest krótka, zakończona zdecydowanym „Amen. Już bądźcie zdrowe Panie, idę.”
To były nasze pierwsze rozmowy w terenie. Czułam się przytłoczona emocjonalnością wypowiedzi pani M. oraz ilością informacji. Wieczorem tego samego dnia nie byłam w stanie dokładne odtworzyć rozmów, nie byłam pewna kto co powiedział, wspomniane wydarzenia i postacie mieszały się ze sobą. Mimo to byłam podekscytowana pierwszym etnograficznym doświadczeniem.
W badaniach towarzyszyła mi Ada, jej obecność z pewnością ułatwiła mi to, czego jadąc w teren obawiałam się najbardziej, czyli rozmowy z obcymi ludźmi. Zastanawiałam się, jak powinnam rozpoczynać rozmowy, jak wyjaśnić kim jestem i czego chcę. W terenie okazało się, że nie jest to aż tak stresujące. Owszem krępowało mnie zagadywanie nieznajomych, pukanie do drzwi, zadawanie często niewygodnych pytań i przywoływanie trudnych doświadczeń, ale z czasem stawało się to coraz łatwiejsze.  Większość naszych rozmówców chętnie zapraszała nas do domów, poświęcała czas i dzieliła się swoimi wspomnieniami. Życzliwość z jaką byłyśmy przyjmowane wciąż jest dla mnie zaskakująca. Czasami miałam wrażenie, że zapełniamy tym ludziom wolny czas, dajemy możliwość wygadania się, nieco przełamujemy nudę i samotność. Podczas drugiej wizyty u jednej z rozmówczyń od jej córki usłyszałyśmy: „Odblokowałyście dziewczyny babcię, naprawdę. Sama tyle usłyszałam co nie wiedziałam wcześniej.”, nasze wizyty bywały, więc bodźcem do odgrzebania wspomnień, powrotu do dawno nie poruszanych tematów. Zdarzało się, że nasi rozmówcy tak się rozgadywali, że musiałyśmy kończyć rozmowę, aby zdążyć na prom lub umówiony wcześnie wywiad.   

„Rowerem przez San”

Większość naszych rozmów przeprowadziłyśmy na przedmieściach Jarosławia (trafiłyśmy też do Wólki Pełkińskiej, Przeworska i Grzęski), gdzie docierałyśmy na rowerach. Ze względu na słabą kondycję i w większości nieprzyjazne rowerzystom drogi, było to raczej nieprzyjemne doświadczanie. Jest to jedyna rzecz, która wywołuje we mnie niechęć, gdy myślę o kolejnych wyjazdach. Ale wyprawy rowerowe i towarzyszące mi zmęczenie dodawały elementu przygody doświadczeniom terenowym (szczególnie gdy po spóźnieniu się na prom przeprawialiśmy się przez San wpław). Po dniu spędzonym w terenie wracałam zmęczona przebytymi kilometrami, z głową pełną fragmentów wspomnień i opowieści rozmówców.

Przeprawa rowerowa przez San. Fot. Adrianna Misiak

Ze względu na jeszcze nie sprecyzowane tematy badań w naszych rozmowach przewijało się bardzo wiele wątków. Rozmówcy najchętniej odpowiadali na neutralne, bezpieczne pytania, dotyczące ówczesnego życia codziennego, jedzenia, zabaw z dzieciństwa. Chyba najtrudniejszym tematem rozmów była „partyzantka” czasem, mimo upływu lat, rozmówcy bali się mówić kto do niej należał, czasem mimochodem wspominali jej obecność, a przy próbie dopytania zaprzeczali jej istnieniu, pojawiały się pogardliwe wypowiedzi jej dotyczące, albo słynne, przewijające się również przy innych tematach stwierdzenie: „są ludzi i ludziska”. 
Tematem, który rozmówcy bardzo chętnie poruszali były święta Bożego Narodzenia, opowiadali o nich ze śmiechem i rozpromienionymi twarzami. Ich wspólne obchodzenie przez Polaków i Ukraińców/ Rusinów często było przywoływane jako potwierdzenie dobrych relacji sąsiedzkich.  Ale nasi rozmówcy wspominali je z przyjemnością, także jako jedne z najprzyjemniejszych wspomnień z okresu dzieciństwa. Mam wrażenie, że był to dobry temat, aby rozmówcy poczuli się nieco swobodniej w naszym towarzystwie.  
Jedną z rzeczy, która zaskoczyła mnie w terenie była przewijająca się w rozmowach  nostalgia za czasem swojego dzieciństwa i młodości. Mimo, że okres ten przypadał na trudne czasy wojny, mimo doskwierającej biedy, wielokrotnie słyszałyśmy, że wtedy sąsiedzi się lepiej znali, wspólnie spędzali czas, z rozmarzeniem opowiadano nam o potrawach, przygotowywanych przez mamę, ze śmiechem przywoływano zabawy z dzieciństwa.
Oczywiście  rozmowom towarzyszyło też wiele negatywnych emocji, czasem pojawiały się łzy.  Jedną z cięższych rozmów była wspomniana już rozmowa z panią M. Do kolejnych szczególnie ciężkich spotkań należała rozmowa z inną sybiraczką, która na Syberii straciła matkę i siostrę, a opowiadając mi o tym kilkukrotnie płakała.  Pani S. mieszkała koło obozu jenieckiego, a nocą słyszała dochodzące stamtąd jęki.  Pan J. pochodzący z Wołynia, był świadkiem zamordowania swojego wuja. Pani H. słyszała krzyk mordowanych, w pobliskim miasteczku, Żydów. Pan Z. opowiadał o młodych partyzantach zamordowanych przez Niemców.  Takich opowieści było wiele, wieczorami  słuchałam podobnych, czasem jeszcze bardziej wstrząsających historii zasłyszanych przez inne osoby z grupy laboratoryjnej.
Nasi rozmówcy często odbiegali od tematu naszych badań, miałam wątpliwości jak i czy przerywać te dygresje. Słuchałyśmy, więc opowieści o zdrowiu, dzieciach i wnukach, braku relacji sąsiedzkich. Pojawiały się też oczywiście wypowiedzi światopoglądowe. Szczególnie zapamiętałam je w wykonaniu Pani S. Słuchając jej zdecydowanych osądów miałam nadzieję, że nie zapyta nas o opinię, tak różną od jej własnej.

Opracowywanie materiałów

Po powrocie wciąż towarzyszył mi entuzjazm i ekscytacja związana z badaniami. Zmalał on nieco podczas żmudnego przepisywania wywiadów, nie tylko z uwagi na czasochłonność tej pracy i ciężki bagaż emocjonalny, który niosły ze sobą wywiady. Odsłuchując nagrania myślałam o tym co powinnam zrobić inaczej, jakie wątki należało poruszyć. W mojej głowie pojawiało się wiele  niezadanych pytań. Wciąż też nie miałam wybranego tematu dalszych badań. W rozmowach pojawiało się wiele ciekawych tematów, wydawało mi się jednak, że żadnego nie zgłębiłam wystarczająco. Ostatecznie wybór padł na życie religijne.  W dalszych badaniach zamierzam przyjrzeć się praktykom religijnym z lat  30. i 40. ubiegłego wieku. W szczególności wynikającym ze specyfiki pogranicza: współistnienia i przenikaniem się różnych kultur religijnych. W odniesieniu do tego terenu będą to przede wszystkim praktyki religijne w obrębie obrządków rzymskokatolickiego i grekokatolickiego.
 

Impresje z II wyjazdu

Na drugi wyjazd badawczy jechałam już z własnym tematem badań, dotyczącym  wspomnień o życiu religijnym społeczności mieszanych obrządkowo. W przeprowadzonych wywiadach miałam zamiar uwzględnić wspólną egzystencję katolików wschodniego i zachodniego obrządku, wzajemne postrzeganie się i ówczesne obrzędy religijne przedstawicieli obu obrządków (choć w praktyce spodziewałam się, że dostanę tu wspomnienia dotyczące przede wszystkim rzymskokatolickich nabożeństw). Myślę, że podczas badań w większym stopniu uzyskałam narrację dotyczące dwuobrządkowości, niż dokładniejsze wspomnienia konkretnych uroczystości religijnych.  

Cerkiew w Jarosławiu. Fot. Zofia Brola

Przed wyjazdem zakładałam, że teren moich badań obejmie obrzeża Jarosławia i okolice prawdopodobnie Pełkinie i Wólkę Pełkińską, uznałam, że zawężenie terenu pozwoli na dokładniejszą analizę materiałów terenowych, a wywiady zrobione w tych samych wsiach  będą się uzupełniały, dadzą mi wspólną podstawę i pełniejszy obraz życia religijnego danej miejscowości. I chociaż prawa strona Sanu kusiła „rusińskością” (mieszkańcy drugiej strony rzeki parokrotnie wskazywali, że „tam to wszystko Rusiny”) oraz względami praktycznymi jak bliskość, brak konieczności przeprawiania się przez rzekę, uznałam, że metodologicznie słuszniejsze będzie zostanie po lewej stronie, tym bardziej, że na poprzednim wyjeździe tam robiłam badania.  Zostało to zrewidowane podczas pierwszych dni, gdy miałam znaczne problemy za znalezieniem rozmówców, którzy mogliby powiedzieć mi coś wartościowego na interesujący mnie temat. A po drugiej stronie Sanu miałam potencjalnych rozmówców polecanych przez inne osoby z grupy (za co bardzo dziękuję). Tak więc ostatecznie teren moich badań był bardziej rozproszony, niż to uprzednio zakładałam. Wywiady robiłam po lewej stronie: w Jarosławiu, Pełkiniach i Gorzycach oraz po prawej stronie: w Leżachowie, Manasterzu, Nielepkowicach, Zapałowie i Czerwonej Woli.  I to raczej na prawej stronie Sanu skupię się podczas kolejnego, ostatniego już wyjazdu badawczego. Liczę, że uda mi się tam porozmawiać z osobami wschodniego obrządku.

Cmentarz w Zapałowie. Fot. Zofia Brola

 

Stagnacja i niepowodzenia

Pierwszy dzień w terenie rozpoczęłam od wizyty na obrzeżach Jarosławia, gdzie podczas poprzedniego wyjazdu badawczego zrobiłam najwięcej wywiadów. Chciałam porozmawiać z siostrą naszej rozmówczyni, której w ubiegłym roku nie udało się zastać.  Jednak z uwagi na krowę mającą się cielić umówiłyśmy się na inny dzień.  Przez resztę dnia bezskutecznie poszukiwałam rozmówców. Gdy uznałam, że brakuje mi opcji postanowiłam zajrzeć do innych ubiegłorocznych rozmówców, gdzie usłyszałam, że pani S. żałuje, że ze mną rozmawiała. Mimo, że nie była to jedna z tych rozmówczyń, z którymi czuję, że wytworzyła się jakaś więź (co być może jest jednostronnym odczuciem). Nie zapamiętałam jej jako szczególnie sympatycznej, gościnnej, czy ciepłej osoby, to jej słowa dotknęły mnie bardziej, niż mogłabym się spodziewać. Ten pierwszy dzień badań był bardzo demotywujący.       
Następne trzy dni spędziłam w Jarosławiu i Pełkiniach,  gdzie udało mi się przeprowadzić kilka rozmów. Część z nich poznawczo niewiele wnosiła (lub nie wnosiła nic), inne były owocniejsze.  Najciekawszym wywiadem z tych pierwszych dni w terenie była rozmowa z dwiema siostrami z Jarosławia. Był to pierwszy udany wywiad podczas tego wyjazdu, a dzięki poleceniu mi potencjalnych rozmówców mogłam przeprowadzić kolejne wywiady w terenie, po którym dwa dni wcześniej bezskutecznie krążyłam. Moje rozmówczynie sporo czasu poświęciły mówieniu o bożej Opatrzności, która pomogła przetrwać wojnę, a także do dziś chroni miasto (dzięki odpowiedniemu rozmieszczeniu w nim kościołów). Istotnym fragmentem rozmowy były wspomnienia dotyczące rusińskich dziadków, ze względu ma szacunek wobec nich, moje rozmówczynie sporadycznie udają się na nabożeństwa do cerkwi.
Zdarzało się, gdy już rozpoczynałam rozmowę, że słyszałam niewiele ponad ogólniki: o wspólnych świętach, wzajemnym szacunku czy małżeństwach mieszanych. Brak bardziej szczegółowych informacji nie dziwi, biorąc pod uwagę fakt, że w czasach o które pytałam moi rozmówcy byli małymi dziećmi. Mimo obecnie gorliwej religijności, pytania, które zadawałam nie dotyczyły kwestii najbardziej interesujących z perspektywy dziecka. Uroczystościom religijnym daleko też do sensacyjności napadów, ucieczek czy bombardowań. W odpowiedzi na moje pytania często, więc słyszałam „nie wiem”, „nie pamiętam”. Pytając o to jak wyglądały dane uroczystości religijne, zdarzało mi się słyszeć: „Tak jak teraz wszystko było.” Pojawiały się też tłumaczenia, że jako dzieci rzadko bywali w świątyni, czasem usprawiedliwiane brakiem butów lub odległością od kościoła. W opowieściach osób z tej samej miejscowości występowały rozbieżności w relacjonowaniu wydarzeń.  Najbardziej było to widać na przykładzie święta Jordanu. Gdy jedni rozmówcy mówili, że takie uroczystości nie odbywały się w najbliższej okolicy, inni przytaczali historię ze swojej lub sąsiedniej wsi.  Problemem było też datowanie wydarzeń. Rozmówcom często trudno było określić, kiedy dane wydarzenia miały miejsce (nie byłam, więc pewna czy jest to okres czasowy, który mnie interesuje) lub opowiadali o czymś co działo się już w latach pięćdziesiątych.

Zwrot akcji

Po tych kilku mało owocnych dniach, zmieniłam teren badań i zaczęłam robić wywiady z Mikołajem Witkowskim.  Ciężko mi powiedzieć na ile na jakość wywiadów wpłynęło to, że nie robiłam ich sama, a na ile była to kwestia rozmówców i terenu badań, ale rzeczywiście od tego momentu badań miałam poczucie, że rozmowy są bardziej wartościowe i ciekawsze. Istotne było to, że udawaliśmy się do rozmówców poleconych przez inne osoby z naszej grupy lub innych rozmówców.  Były to więc osoby sprawdzone, a my nie traciliśmy czasu na poszukiwanie rozmówców, dla mnie najtrudniejsze i często demotywujące. Współpracę rozpoczęliśmy od Leżachowa, miejscowości odwiedzonej wcześniej przez kilka osób z naszej grupy.  Już pierwszy dzień tam był bardzo pozytywny, nagraliśmy trzy rozmowy, mimo, że dwie zawierały niewiele istotnych dla mnie informacji to zostaliśmy serdecznie przyjęci, mieliśmy potencjalnych rozmówców na kolejne dni i udało nam się zwiedzić nieczynną cerkiew. Ten dzień zdecydowanie podniósł mnie na duchu i przywrócił mi entuzjazm. Jak się okazało kolejne dni rzeczywiście były bardziej owocne.

Cerkiew w Leżachowie przed remontem. Zdjęcie ze zbiorów rozmówcy. Skan Zofia Brola

Na tym wyjedzie dużo bardziej niż na poprzednim, odczuwałam więź z rozmówcami,  częściej wychodziłam zadowolona nie tylko z wywiadu, ale również pod wrażeniem rozmówcy, jego gościnności i serdeczności w stosunku do dopiero co poznanych osób. Choć porównując oba wyjazdy, mam świadomość, że od pierwszego wyjazdu minął rok i moje odczucia z nim związane w pewnym stopniu wyblakły.
Rozmówczynią, która zrobiła na mnie największe wrażenie była pani J. z Manasterza. Razem z Mikołajem spędziliśmy w jej ogrodzie ponad dwie godziny. Mimo to, nie miałam ochoty kończyć tej wizyty. Pani J. jest bardzo ciepłą osobą i zostaliśmy przez nią serdecznie przyjęci. Jest ona zbyt młoda by pamiętać czasy wojenne, ma jednak dużą wiedzę o historii swojej miejscowości, szczególnie o życiu religijnym jej mieszkańców.  Z przekonaniem opowiedziała nam o urokach, a na naszą prośbę zademonstrowała jak je odczyniać.  Pytania Mikołaja dotyczące zmarłych i miejsc pochówków, doprowadziły nas do wysłuchania fascynującą teorii dotyczącej pośmiertnej egzystencji dusz. Nasza rozmówczyni twierdziła, że „piekło i czyściec są na ziemi”, a więc dusze za życia za bardzo przywiązane do doczesności  pozostającą po śmierci na ziemi. Ta narracja była wsparta opowieścią o duszach błagających o modlitwy na starym cmentarzu. Zwieńczeniem rozmowy było oglądanie przechowywanych przez naszą rozmówczynię, starych modlitewników oraz grekokatolickich ksiąg liturgicznych z XVIII w.

Cerkiewne księgi liturgiczne

Kolejny bardzo istotny dla moich badań wywiad, wyróżniający się spośród innych przede wszystkim, dlatego, że rozmówczyni prezentowała inną perspektywę niż ta polska, czy rzymskokatolicka, to rozmowa z panią W. w Zapałowie. Sam Zapałów jest wsią do której zamierzam powrócić na następnym wyjeździe badawczym. Tamtejsza cerkiew grekokatolicka po wojnie została przekształcona w cerkiew prawosławną.  Przypadek ten wyróżnia się na tle okolicy, gdzie świątynie grekokatolickie zostawały przekształcone na rzymskokatolickie, były niszczone lub podupadały. Obecnie do cerkwi prawosławnej uczęszcza niewiele osób. Liczę jednak, że uzupełnię tam moje badania o perspektywę ukraińską, której dotychczas brakuje w moich badaniach. 
Pani W. mieszka właściwie już poza wsią w oddaleniu od innych zabudowań, otoczona lasem z jednej strony i polem słoneczników z drugiej. Już samo gospodarstwo robi wrażenie, stare budynki, studnia z żurawiem i izba z dużym piecem. Była to rozmówczyni, którą odwiedziło już kilka osób z naszej grupy i nie wydawała się zaskoczona naszym przybyciem, z ochotą pokazała nam swoje kozy, a następnie zaprowadziła do swojego domu. Myślę, że losy pani W. dobrze pokazują, charakterystyczną dla ówczesnych przygranicznych terenów, płynności przynależności do danego obrządku oraz wpływ sytuacji politycznej, szczególnie w okresie wojennym i powojennym na religijność.  Jako córka Ukrainki i Polaka, została ona ochrzczona w obrządku  greckokatolickim, po wywiezieniu „pod Olsztyn” z uwagi na brak cerkwi uczęszczała do kościoła i modliła się po polsku. Do wschodniego chrześcijaństwa powróciła biorąc prawosławny ślub z mieszkańcem Zapałowa.  Obecnie pani W. chodzi na nabożeństwa do prawosławnej cerkwi, w domu ogląda rzymskokatolickie msze, podczas których w momencie przyjmowania komunii przyjmuje prosforę, dużo się modli zarówno po ukraińsku jak i polsku. To jak swobodnie łączy obie religie widać już wchodząc do domu, na ścianie obok ikon, wiszą zachodnie przedstawienia religijne oraz portret Jana Pawła II,  w centralnym punkcie pokoju stolik znów z zarówno prawosławnymi jak i katolickimi obrazkami, modlitewnikami, książkami o tematyce religijnej i różańcami.
Oczywiście podczas rozmów o życiu religijnym w latach 30. I 40. istotna była religijność moich rozmówców teraz, w kwestionariuszu miałam dotyczące jej pytania, jednak nie było potrzeby ich zadawać. Zarówno wiara jak i światopogląd rozmówców wypływały same. Przytaczano mi historie potwierdzające sprawczość modlitw, opowiadające o cudach, uzdrowieniach czy Boskiej Interwencji. Były one wypowiadane z takim przekonaniem, że nie dało się słuchać ich obojętnie. 

„Nie było różnicy. Wszyscy się lubiali i szanowali”

W terenie wielokrotnie słyszałam, że „nie było różnicy”.  To zdanie jak mantra przewijało się niezależnie czy ujmowałam mieszkańców tego terenu w kategoriach etnicznych jako Polaków i Rusinów czy religijnych jako katolików rzymskiego i greckiego obrządku. Szczególnie w przypadku mówienia tu o kategoriach narodowych czy etnicznych widoczny jest  brak wyraźnych tożsamości narodowych, etnicznych na tym terenie w latach 30. i  40. XX, poniekąd przynależność do danego obrządku religijnego, również nie wydawała się moim rozmówcom istotną cechą tożsamości.
Moi rozmówcy zawsze utożsamiali grekokatolików z Rusinami. Rzadziej używano określenia Ukraińcy, czasem tłumaczono mi, że tutejsi Rusini to nie byli „żadni Ukraińcy”.  Nie spotkałam się z relacją o Polakach będących grekokatolikami, co nie oznacza, że nie chodzili oni do cerkwi. Zazwyczaj, więc samo uczęszczanie do danej świątyni nie było jednoznaczne z przynależnością do tego samego obrządku.  Wskazywanymi powodami dla których Polacy chodzili do cerkwi były względy praktyczne, przede wszystkim bliskość cerkwi, czasem powiązania rodzinne lub sąsiedzkie. Do odleglejszego zwykle kościoła wybierano się na większe uroczystości. Czasem sugerowano, że chodzenie co niedziela do dalekiego kościoła, było związane z antyukraińską postawą. Niektórzy rozmówcy zaznaczali, że w momencie pojawienia się konfliktu narodowościowego Polacy przestawali chodzić do cerkwi, uzasadniano to niechęcią rusińskich duchownych wobec Polaków np.: w Gorzycach, gdzie ksiądz grekokatolicki wygłaszał antypolskie mowy (co ciekawe, nie usłyszałam żadnej relacji o podobnym zaangażowaniu rzymskokatolickich duchownych). Choć często takie wzmianki nie naruszały narracji o sielskich stosunkach sąsiedzkich, która kończyła się przeważnie lakonicznym stwierdzeniem, że Rusini „wyjechali” lub „zostali wywiezieni”.
Często rozmowa rozpoczynała się narracją o wspólnotowości i braku podziałów między Polakami a Rusinami („wszyscy się lubiali i szanowali”) wspartą ogólnikami o wspólnych  świętach, rodzinach mieszanych czy braku rzekomych różnic. Takie sformułowania przewijały się nie tylko w moich wywiadach, ale także innych osób z grupy, niezależnie od tematu.  Często w narracjach o sielskim sąsiedztwie polsko-ruskim, którego potwierdzeniem były wspólne uroczystości religijne, nie było miejsca dla pamięci o konfliktach narodowościowych czy etnicznych, w innych przypadkach sielskość narracji przerywał Niemiec, który „obiecał samoistną Ukrainę”.
Moi rozmówcy niewiele mówili o różnicach etnicznych czy obrządkowych, ciągle przytaczano stwierdzenie, że „nie było różnicy”. Różnice wyznaniowe nie zajmowały moich rozmówców. Być może zabrakło mi tu dociekliwości, ale moi rozmówcy niewiele mówili o różnicach między liturgią w cerkwi, a kościele (jeżeli w ogóle uczestniczyli w nabożeństwach w cerkwi i pamiętali je).  Najczęściej przytaczanymi różnicami była odmiennie przyjmowana komunia, śpiewy i brak organów, czasem inaczej lub częściej wykonywany znak krzyża.  Ten wątek jest z pewnością kwestią, którą będę próbowała rozwinąć podczas kolejnych wyjazdów terenowych.

ZUZANNA DEPTUŁA

 Impresje z pierwszego wyjazdu

Życzliwe przyjęcie

Miejscem moich badań była wieś Manasterz. Nazwa tej miejscowości pochodzi od średniowiecznego klasztoru prawosławnego nazywanego monaster, monasterion. To wokół niego, na Mielnikach - dzisiejszej dzielnicy Manasterza, zaczęła powstawać osada, która później rozrosła się w wieś. Miejsce to przyjęło mnie bardzo życzliwie. Wbrew moim obawom o to jak sobie poradzę z prowadzeniem rozmów  kontakt z ludźmi był zazwyczaj łatwy i przyjemny. Poznałam sporo mieszkańców wsi, którzy chętnie podzielili się swoimi wspomnieniami i tylko w przypadku kilku  rozmówców tłumaczących się niewiedzą czy niepamięcią spotkania terenowe sprawiły mi trudność. Rozmówcy byli w różnym wieku, znajdowali się wśród nich zarówno moi rówieśnicy, jak i osoby w wieku średnim i starszym. Ważnymi rozmówcami były ludzie będący naocznymi świadkami badanych przeze mnie zjawisk. Można zauważyć, że wśród nawet młodszych mieszkańców tych terenów pamięć historyczna jest raczej żywa.
Wywiadom często towarzyszyło dużo ciepłych emocji. Odniosłam wrażenie, że czasem moja obecność była dla starszych ludzi czymś przyjemnym i potrzebnym. Wielu z nich ewidentnie brakowało kogoś do rozmowy. Parę razy zdarzyło się, że rozmówcy zapytani o stare zdjęcia raczyli nas bardzo długim oglądaniem fotografii swojej bliższej i dalszej rodziny, niestety zdjęć współczesnych. Oczywiście udało nam się też zobaczyć trochę zdjęć czarno-białych z młodości rozmówców jednak mam wrażenie, że było to dla nich wręcz dziwne, że wolimy oglądać takie starocia niż piękną wnuczkę siostry, która brała ślub kilka lat temu. Miało to oczywiście swój dodatkowy urok i właśnie dawało poczucie, że nie tylko ja coś od rozmówców uzyskuje ale również poświęcam im mój czas i zainteresowanie, którego często jawnie im brakuje.

Zdjęcie pochodzące ze zbiorów Pani Julii O. (druga od lewej), mieszkanki Manasterza.

Mieszkańcy Manasterza byli niesamowicie gościnni, gdy tylko stawało się w progu już chcieli zaparzać herbatę i częstować czym tylko mieli możliwość. Spotkała nas w zasadzie tylko jedna nieprzyjemna sytuacja, gdy jakiś młody mężczyzna, spokrewniony z jednym z naszych rozmówców, groził nam telefonem na policję i kazał się zabierać z jego posesji. Na szczęście cała sytuacja skończyła się dobrze a mężczyzna, jak się okazało, tylko martwił się o swojego teścia, bo ten w ostatnim czasie dał się namówić telefonicznym naciągaczom na jakąś „świetną” ofertę. Poza tą sytuacją, ludzie raczej podchodzili do nas z zaciekawieniem i po paru dniach naszego ciągłego chodzenia po wiejskich dróżkach w tą i z powrotem i gdy już informacja o naszej obecności obiegła cały Manasterz, sami nas zagadywali i próbowali pomóc czy podesłać do jakiegoś potencjalnego rozmówcy. Starałyśmy się  nawiązać relacje z mieszkańcami tej miejscowości i codziennie podchodziłyśmy pod te same ogrodzenia przywitać się i życzyć miłego dnia poznanym już ludziom. Zdarzyło się nam nawet uczestniczyć w wykopkach ziemniaków za co zostałyśmy poczęstowane wyjątkowymi, młodymi ziemniakami prosto z palącego się na polu ogniska, których smak będzie dla mnie niezapomniany.

Spotkanie z pasjonatem lokalnej historii

Wydawać by się mogło, że to  pierwszy wywiad, a raczej rozmowa etnograficzna,jest zawsze najtrudniejsza do przeprowadzenia jednak tak nie było w naszym przypadku. Dzięki łatwości w nawiązywaniu kontaktów mojej koleżanki z grupy laboratoryjnej,Kaliny, która towarzyszyła mi w większości rozmów udało nam się od razu dostać do miejscowego historycznego autorytetu, pasjonata historii i lotnictwa, Pana Eugeniusza Ch. Pan Eugeniusz okazał sięwymarzonym pierwszym rozmówcą, szybko zmniejszył nasz stres, sam z siebie opowiadając historie, nie czekając nawet na pytania. Obdarował nas nie tylko świetnymi historycznymi opowiadaniami związanymi z okolicznym terenem ale i wieloma plotkami i historiami żywymi wśród mieszkańców Manasterza. Poczęstował nas również wybornymi ruskimi pierogami, słoikiem kiszonych ogórków, szklanką piwa oraz sokiem malinowego z  własnych malin. Był bardzo ciekawym rozmówcą ponieważ posiadał mocno określone poglądy, które w interesujący sposób kształtowały jego światopogląd i opowiadane przez niego historie. Przeprowadziłyśmy kilka rozmów  oraz pokierował nas do innych rozmówców. Był to wymarzona inauguracja  „wejścia w  teren” i duże ułatwienie dla nas.

Sprawa rozbiórki manasterskiej cerkwi

Gdy powoli zaczęły kształtować się moje zainteresowania, zaczęłam zauważać  więcej interesujących tropów badawczych w terenie. Dowiadywałam się  o dawnych przyjaźniach ludzi, którzy mieszkają w jednej wsi i nie dzieli ich duży dystans, a jednak obecnie nie mówią o sobie, nie spotykają się.  Często okazywało się, że  ludzie, którzy razem się wychowywali i dorastali  przemilczali obecność tych osób w swoim życiu  w opowieściach o swoim dzieciństwie.  Postanowiłam w trakcie badań etnograficznych szukać odpowiedzi na pytanie, z czego tego typu postawy mogą wynikać. Zaskoczyło mnie ile wysiłku musiałyśmy z Kaliną włożyć w poznanie nazwisk mężczyzn, którzy rozebrali znajdującą się kiedyś w Manasterzu cerkiew greckokatolicką. Mieszkańcy wsi nie chcieli ich podać, mówili że to stare dzieje, że po co to roztrząsać oraz, że potomkowie tych ludzi nadal żyją. W efekcie nie wiadomo, czy ci, którzy zostali nam w końcu wskazani jako odpowiedzialni za rozbiórkę naprawdę jej dokonali, czy jedynie oni brali w tym udział i  czy z własnej woli. Jednak taka wersja została we wsi uznana za oficjalną i prawdziwą. Powszechną jest też wiedza, że winni zostali za ten czyn pokarani przez los i spotkała ich przedwczesna i niespodziewana śmierć. Kara od losu jest bardzo powszechną i żywą historią na tych terenach i pojawia się w opowieściach wielu osób.

Cetula i Kostków

Poza wywiadami prowadzonymi w Manasterzu przeprowadziłyśmy dwa wywiady w innych miejscowościach – w Cetuli oraz w Kostkowie. Trafiłyśmy również w niedzielę na msze święta do parafii św. Mikołaja Biskupa w Majdanie Sieniawskim,  wsi oddalonej o około 50 km. Wieś ta okazała się być bardzo zamknięta na obcych i mocno hermetyczna. Wiem, że innym osobom z grupy udało się dotrzeć do niektórych mieszkańców, niestety mi mimo wielkiego zainteresowania nie pozwalał na to brak transportu.
Kolejna miejscowość, w której poza Manasterzem udało nam się być to Kostków, gdzie przeprowadziłyśmy kilka wywiadów, część z nich była poruszająca a jeden  z rozmówców odkrył przed nami miejsce nie-pamięci [1] znajdujące się na polu rozmówcy – „A po wojnie to już teraz my same z ojcem. Bo tu były po polach tych nieboszczyków, Niemców i Ruskich. No to trzeba było zakopywać no bo nie przystąpią.” ( NR. 51). Musze przyznać, że był to dla mnie jeden z cięższych emocjonalnie wywiadów, jednak bardzo ciekawych i dostarczył nam wielu rzeczowych informacji, a rozmówca mimo swego wieku sprawiał wrażenie osoby bardzo inteligentnej i w pełni świadomości umysłowej. Z tym rozmówcą odbyłyśmy chyba najdłuższy wywiad, który zapewne mógłby trwać nawet dłużej lecz niestety musiałyśmy biegiem udać się na ostatni wieczorny promdo Manasterza. Dzięki życzliwości Pana obsługującego prom, który zgodził się na nas poczekać, udało nam się jeszcze tego dnia za jego pomocą wygodnie i szybko wrócić do Manasterza.

Zdjęcie wykonane w Kostkowie, we wnętrzu jednego z opuszczonych domów.

Kostków jest wsią położoną właściwie prawie w linii prostej od Manasterza  i oddzielony od niego  rzeką San. Można się do niego przeprawić promem, który kursuje w określonych godzinach. Co odważniejsi z naszej grupy przeprawili się jednego dnia przez rzekę na nogach, niosąc plecaki i rowery nad głowami, bo nie jest ona zbyt głęboka, jednak ja nie miałam  tyle odwagi. Niestety, gdy skończy się możliwość skorzystania z promu, trasa powrotu do domu wydłuża się  aż do 22 km, ponieważ najbliższa przeprawa przez rzekę znajduje się w oddalonym o kilkanaście kilometrów Ubieszynie. Docelowo interesuje mnie również mocniejsze zbadanie wsi Kostków, ponieważ  jako umiejscowiona nie daleko Manasterza jednak oddzielona rzeką i po trochę innych przeżyciach historycznych może być ciekawą weryfikacją poznanych do tej pory historii. W tym krótkim czasie spędzonym za Sanem dało się zauważyć, że ludzie którzy w Manasterzu są bohaterami, w Kostkowie mogli być największymi bandytami i odwrotnie. Ciekawi mnie jak pozornie niedaleka odległość od siebie a jednak odmienne zaplecze historyczne wpływa na pamięć i opowieści ludzi. Z moich wywiadów mogę wyciągnąć wstępne wnioski, że osoby z którymi rozmawiałam dużo bardziej przeżywają i z duża większą ilością emocji opowiadają o krzywdach, których doznali od sąsiadów,  niż o tych krzywdach, za które odpowiadają anonimowi obcy zbrodniarze, pochodzący z innych wsi czy z innych krajów.  Ten problem zamierzam podjąć posiłkując się literaturą antropologiczną omawiającą w szerokim kontekście opozycję swój-obcyoraz relacje sąsiedzkie na pograniczach kulturowych.

Relacje sąsiedzkie na pograniczu

Chciałabym dzięki kolejnym badaniom dowiedzieć się jak pojemna jest kategoria „swoich”  i jak jest lokalnie rozumiana. Czy „swoich” traktowano ę inaczej i odczuwano większą potrzebę by ich ochronić, pomóc czy ostrzec przed niebezpieczeństwem. Czy do tego zbioru włączano sąsiada  innego wyznania i o innej przynależności etnicznej, czy pochodzeniu? Czy wobectej grupy osób  rozmówcy odczuwali większą empatię? Interesuje mnie też,  gdzie w zasadzie zaczyna się granica tego podziału i co sprawia, że dane osoby czy grupy osób tracą przywilej bycia w grupie chronionej. Jakie praktyki społeczne i kulturowe włączały i wykluczały sąsiadów z tej kategorii w trudnych latach wojennej zawieruchy i powojnia? Niestety moja podróż do Kostkowa odbyła się już ostatniego dnia naszego wyjazdu laboratoryjnego i nie miałam okazji dowiedzieć się więcej w tej wsi, jednak z pewnością tam wrócę.
Ogólnie cały wyjazd był dla mnie bardzo ciekawym i kształtującym przeżyciem. Nigdy nie sądziłam, że będę miała kiedykolwiek w życiu możliwość prowadzenia takich badań i rozmawiania z tak interesującymi ludźmi, którzy mają bardzo dużo do opowiedzenia lecz czasem po prostu nikt ich o to jeszcze nie pytał. Bardzo cieszę się, że mam możliwość by ich historię spisać i uważam, że to wyjątkowo ważne zadanie. Oczywiście całego wyjazdu nie mogę przedstawić tylko i wyłącznie w różowych barwach, ponieważ nasz temat nie jest lekki. Po paru dniach w terenie miałam momenty lekkich załamań i smutków ponieważ usłyszane historię często nie były łatwe i przyjemne, znacznie też odbiegały od często czarno-białej wykładni wydarzeń historycznych przedstawianej w szkolnych podręcznikach. Niełatwo rozmawiać z ludźmi, którzy mają tak wiele granicznych doświadczeń (2) i to takich rzeczy, o których jako młoda osoba miałam przed badaniami nikłe pojęcie.  Badania etnograficzne bardzo poszerzyły moje horyzonty i nauczyły mnie tego jak czerpać wiedzę o świecie od zwykłych ludzi. Mam poczucie, że w sytuacji, gdy odchodzi już ostatnie pokolenie pamietające trudne czasy II wojny światowej i powojnia,  moje badania na ten temat są ważne i mogą wzbogacić naszą wiedzę o tamtym okresie o nowe treści. Czasem trudno jest oddzielić się od niego emocjonalnie,  jednak mam nadzieję, że moje emocję będą raczej pełniły rolę dodatkowego narzędzia poznawczego, niż bariery w prowadzeniu badań i interpretowaniu zgromadzonych materiałów.

Zdjęcie mojego autorstwa wykonane w Manasterzu. Widoczna droga biegnąca wzdłuż ośrodka Zielona Przystań, w którym stacjonowaliśmy.

 

Impresje z drugiego wyjazdu

Sąsiedztwo w Manasterzu w latach II wojny światowej i powojnia

Drugi wyjazd laboratoryjny, który odbyliśmy na przełomie lipca i sierpnia 2020, przynajmniej dla mnie okazał się być łatwiejszy niż pierwszy. Przede wszystkim byłam bardziej przygotowana i dużo lepiej radziłam sobie ze wszystkim zarówno psychicznie jak i fizycznie. Moja sytuacje ułatwiało też to, że wracałam do znanego mi już terenu- Manasterza, oraz do ludzi, których w większości już miałam okazję poznać. Umożliwiał mi to badany przeze mnie temat czyli Relacje sąsiedzkie i zmiany w nich przed, w trakcie i po wojnie. Adekwatną do tematu metodą badawczą okazały się być wywiady pogłębione, ponieważ przy każdym kolejnym spotkaniu z rozmówcami widziałam coraz większe ich zaufanie i otwartość w sprawie tak delikatnej jak sąsiedztwo, o czym nie każdy chcę mówić wprost od samego początku. Mój teren na ten moment już całkowicie ograniczyłam do wsi Manasterz opierając się na wyżej wymienionej metodzie badawczej. Okazało się, że tak niewielka wieś, dzięki ciągłemu dopytywaniu i dokładnemu wyjaśnianiu niepewnych kwestii jest w stanie dostarczyć mi wystarczająco dużo ciekawego materiału. Wraz ze znajomością rozmówców i domów, które zamieszkują, oraz całej topografii Manasterza, odbadań odpadła znaczna część stresu związanego z poszukiwaniami i niepewnością jak zostanę przez rozmówców przyjęta.
Jednym z milszych zaskoczeń było dla mnie to, że wszyscy rozmówcy, u których wspólnie z Kaliną byłyśmy w zeszłym roku, pamiętali o nas i zachowali pamiątkę, którą im pozostawiłyśmy na poprzednim wyjeździe laboratoryjnym, czyli nasze zdjęcie z krótką, personalną dedykacją. Okazało się, że zdjęcie to przez dłuższy czas wisiało nawet w miejscowym sklepie przy kasie, a swoje miejsce zmieniło tylko z powodu remontu. Radość z powodu naszego powrotu była bardzo duża i wszyscy z ogromną życzliwością zapraszali mnie na ponowne odwiedziny, a spotkanie często zaczynało się od zademonstrowania gdzie przechowują ową pamiątkę i wyrażenia jak bardzo obawiali się, że nie przyjedziemy już w tym roku ze względu na sytuacje epidemiologiczną. Myślę, że tomocno zacierało dystans między nami i sprawiało, że rozmówcy dawali mi się lepiej poznać.

Harmonijka nad Lubaczówką i ukryte skarby

Pierwszego dnia zaraz po przyjeździe do naszego miejsca noclegu, Zielonej Przystani w Manasterzu, około godziny 17 usłyszeliśmy dźwięk harmonijki, dochodzący z okolic mostku na Lubaczówce, który znajduje się zaraz przy naszym hotelu. Muzyka z harmonijki pochodziła od starszego Pana, który codziennie w celach zdrowotnych przechadzał się tą samą trasą, o podobnej godzinie, ze swojego domu do rzeki i z powrotem pogrywając melodie. Pan okazał się byćznanym mi już z poprzedniego roku 85-letnim mieszkańcem Manasterza, który na poprzednim wyjeździe udzielił mi i Kalinie jednego wywiadu, natomiast na tym wyjeździe stał się moim bardzo rzetelnym informatorem i odbyliśmy wspólnie kilka rozmów. Pan Gustaw częstował mnie również obiadami, gotowanymi przez synową należącą do koła gospodyń wiejskich oraz swojej roboty nalewkami i winem, których produkcją zajmuje się od siódmego roku życia. Jedną butelkę wina z dzikiej róży dostałam nawet do domu. Z każdym spotkaniem czułam coraz większe zaufanie i sympatie z jego strony, a jego codzienny spacer w okolice Zielonej Przystani okazał się być świetną okazją na krótką rozmowę oraz potwierdzenie zebranych przeze mnie informacji. Z miejscowych plotek m.in. przekazał mi, że na terenie naszego miejsca noclegu, gdzie kiedyś znajdowała się plebania cerkiewna, a jeden z budynków plebani został nawet przerobiony na bardzo ładny domek noclegowy, zakopany jest skarb w postaci cerkiewnego złota, porcelany i szat popów. Z żalem przyznał też, że mimo długich poszukiwań wspólnie z bratem nie udało im się go odnaleźć. To samo potwierdziła Pani Janina Paszko, autorka książki „Dzieje Manasterza na tle stosunków polsko-ukraińskich” (2020) oraz mama właściciela Zielonej Przystani, w trakcie wywiadu który wspólnie z naszą prowadzącą Magdaleną Lubańską udało nam się  przeprowadzić.
Rozmowa z Panią Paszko była dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem, ponieważ nie tylko znała ona historię Manasterza od strony czysto historycznej, jak i z wywiadów przeprowadzonych z ludźmi lecz sama pochodzi, wychowywała się oraz mieszka do tej pory w Manasterzu, podobnie jak jej rodzice.
Dowiedziałam się od niej jak sprawdzić, czy na kogoś rzucony jest urok oraz jak go później odczyniać za pomocą dwóch szklanek, odrobiny wody i łyżki. Wieczorami później wspólnie próbowaliśmy naszych sił w tych czarach, a wieczory a Manasterzu tworzyły nam do tego idealna atmosferę. Robiło się bardzo cicho i ciemno. Całe nasze otoczenie sprawiało, że dużo mocniej wczuwaliśmy się w te praktyki. Po powrocie próbowałam przeprowadzić tą wróżbę w Warszawie, jednak nie wydawała mi się ona już nawet w połowie tak realna jak była tam. Ciężko stwierdzić czy sprawdziło się tu hasło, że antropolog w terenie zaczyna wierzyć w poznawane magiczne praktyki czy może po prostu atmosfera  Manasterza jest bardziej magiczna, jednak na pewno wydawało się to wszystko bardzo realne.

Sąsiedztwo i wojna

Przechodząc do mojego tematu, czyli relacji sąsiedzkich w Manasterzu, muszę zacząć od tego, że okazał się to być dosyć trudny temat do badania dla osoby z zewnątrz. Większość ludzi nie chce wspominać o swoich sąsiadach za wiele a już tym bardziej nie o kłótniach z nimi. Rzadko też rozmówcy chcą wspominać o bandytach, czy generalnie osobach, które mają coś na sumieniu jeśli ich potomkowie nadal żyją. We wsi oczywiście każdy wie kto, co zrobił i komu co jest winien jednak jest pewnego rodzaju mobilizacja by ktoś obcy nie utożsamiał tych win z żyjącą jeszcze rodziną. Większość mieszkańców Manasterza zna się i wie co się dzieje u innych, jednak w związku z obecną sytuacją epidemiologiczną, starsi ludzie prawie w ogóle nie odwiedzają już się oraz boją się chodzić do kościoła co utrudnia im utrzymywanie kontaktu. Często rozmówcy są bardzo szczęśliwi, że byłam już u kogoś im znajomego i za moim pośrednictwem przekazują pozdrowienia czy pytają o zdrowie. Generalnie przed i w trakcie wojny wszyscy określają relacje sąsiedzkie jako dobre i niezależne od narodowości, mimo że często pojawiają się krzywdzące, stereotypowe opinie zwłaszcza względem osób narodowości żydowskiej. Bardzo często słyszeliśmy, że ludzi miał poróżnić dopiero Hitler obiecując Ukraińcom Ukrainę aż po San i traktując ich w sposób uprzywilejowany względem Polaków. Sprawy nie ułatwiały też stacjonujące najczęściej w pobliskich lasach bandy UP-a oraz polskie AK-a, które trudniły się mniejszymi lub większymi atakami rabunkowymi i walkami między sobą. W tej kwestii nieraz rozmówcy bardzo źle wspominają polską partyzantkę, jako mocno grabiącą i okradającą. Określają ją prześmiewczo „A-kury, a-kaczki.” tłumacząc, że zabierali oni wszystko, też  krowę, i kurę, itd. Być może na ten obraz wpływa poczucie, że polskie bandy są utożsamiane jako nasi, jako Polacy i ludność po rabunkach z ich strony ma większy uraz i czuję się bardziej zraniona. W Manasterzu zagrażali również miejscowi chłopcy, którzy jak to mówią rozmówcy, mieli karabiny i panoszyli się. Kolejnym zagrożeniem były bandy zamieszkujące po drugiej stronie Sanu. Bardzo interesowała mnie kwestia późniejszego samowolnego wymierzania sprawiedliwości przez sąsiadów na zbrodniarzach, których nigdy nie dosięgnął wymiar kary. Informacje w tym temacie nie były łatwe do zdobycia, ponieważ nikt za bardzo o tym nie chciał mówić. Tylko z paru rozmów udało mi się dowiedzieć, że pamięć o wojennych winach pozostawała w ludziach na długo i dopiero wspólne imprezy i alkohol uwydatniały ją i doprowadzały nieraz do często ostrych bójek.


Going native

[4]Oczywiście w Manasterzu tak jak w każdej innej społeczności, pojawiają się spory, nie każdy lubi każdego, a plotki ze względu na mały rozmiar wsi i małą ilość jej mieszkańców podróżują po niej szybko ale są też mocne więzi utrzymujące się od bardzo wielu lat. Jedna z Pań opowiadała mi jak chorowała i niespodziewanie musiała się poddać operacji, od razu po wyjściu ze szpitala rodzina podwiozła ją do jej zmartwionej koleżanki, również mieszkanki Manasterza, która ze względu na problemy z chodzeniem nie mogła jej odwiedzić. Ciężko jest mi dotrzeć do tych trudnych informacji o sąsiadach mimo, że pamięć po nich jest żywa i ludzie wciąż odczuwają żal, dlatego też moja metoda badawcza jest wręcz konieczna w podjętym przeze mnie temacie. Pojedyncze niepogłębione wywiady dawałyby mi tylko powierzchowne wrażenie na temat relacji sąsiedzkich. Dzięki temu, że  dzień spędzałam głównie w Manasterzu, bardzo mocno udało mi się wejść w życie wsi. Ludzie zapraszali mnie na obiady lub podwieczorki i zagadywali na drodze. Reszta grupy  śmiała się nawet z tego, że tak świetnie znam już wszystkich mieszkańców i historię, że mogłabym przeprowadzić się już tam na stałe a kolejnym spotkaniu, z lokalnym historykiem, Panem E., udało mi się poznać dokładny podział wsi i genezę pochodzenia nazw. Przykładowo okolice sklepu i szkoły nazywane są Warszawa, ponieważ jest to centralna część wsi. Nazwa Krzywonosy ma według wspomnianego wcześniej historyka nawiązywać do części wsi zamieszkałej przez ludność żydowską. Zdając sobie sprawę z symptomatycznego charakteru  tej nazwy, poświęcę jej więcej uwagi, w swojej pracy licencjackiej. Poza tym jest jeszcze Buchta zlokalizowana w obszarze pomiędzy rzeką San a Lubaczówką. Dalej oddalone są Mielniki, które jak mi się udało ustalić zostały spalone, obecnie znajduje się tam zaledwie kilka domów. Niedaleko Mielników zlokalizowana jest Biała Góra. Według Pana E. i jego rodziny, Manasterz położony jest w taki sposób, że nigdy nie dosięgają go żadne większe kataklizmy. Wszelkie ulewy, deszcze, powodzie i wichury po prostu omijają go. Jeśli chodzi o moje wejście w życie wsi musze też wspomnieć o wyjątkowym wydarzeniu w jakim miałam okazje brać udział, czyli o tworzeniu bramki na trasie młodej pary wyruszającej do kościoła z Manasterza. Było to dla mnie bardzo ciekawe przeżycie i stanowczo coś nowego. Tradycja ta traktowana jest tam bardzo poważnie, a na drogach pojawiają się grupy przebranych ludzi, a bramki są tematyczne oraz bardzo dobrze zaplanowane. Do uczestniczenia w wydarzeniu zaprosili nas Panowie zajmujący się obsługą promu oraz ich koledzy. Wykupnym za przepuszczenie sznura samochodów, składającego się przynajmniej z kilkunastu pojazdów oraz autokaru był koszyk z butelkami wódki  dla panów a dla nas całe naręcza cukierków. Po przepuszczeniu młodych i ich gości mogliśmy już spokojnie przeprawić się na drugą stronę Sanu, co wiąże się z kolejną historią, która na długo pozostanie mi w pamięci. Tego dnia postanowiłam wybrać się poza Manasterz, do znanego mi już Kostkowa zlokalizowanego prawie bezpośrednio po drugiej stronie rzeki. Historię z Kostkowa wydają mi się być ciekawym uzupełnieniem tego co słyszę w Manasterzu. Ludzie między tymi wsiami dobrze się znają ponieważ znaczna część mieszkańców Manasterza posiadała pola po drugiej stronie oraz też często rodziny zmuszane do ucieczki ze swoich domów udawały się właśnie do Kostkowa. Planowałam wrócić do Pana, u którego byłam już w zeszłym roku jednak jego stan zdrowia pogorszył się i nie udało nam się spotkać, przeprowadziłam za to bardzo ciekawy wywiad z innym mieszkańcem Kostkowa, który jednak musiałam szybko ukończyć czując na sobie presje zbliżającej się godziny szesnastej kiedy to miał odpływać ostatni prom do Manasterza. Na rowerze wypożyczonym przez naszą grupę od jednego z rozmówców pognałam w stronę przeprawy, a gdy tam dotarłam okazało się, że jest już za późno. Tu właśnie pojawia się problem ponieważ w linii prostej z miejsca, w którym się znalazłam do Zielonej Przystani dzieliła mnie odległość około 500 metrów, natomiast bez możliwości przejścia przez rzekę czekała mnie perspektywa 22 km naokoło, na rowerze, który w żadnej z opon nie posiadał powietrza. Zrozpaczona skontaktowałam się z Igorem z naszej grupy, któremu udało się odnaleźć Pana obsługującego prom, który zgodził się zrobić dla mnie wyjątek i wrócił mnie przewieźć. Ogromnym ubarwieniem i umileniem terenu są też dla mnie wszystkie lokalne zwierzęta.  
Tabliczka wisząca na ogrodzeniu „Uwaga groźny pies” okazuje się być zupełnie myląca gdy po wejściu na posesje ten „pies obronny” rozkłada się na plecach i wystawia brzuch do głaskania. W Manasterzu nie spotkałam się z żadnymi psami agresywnymi ani uwiązanymi na łańcuchu, za to poznałam wiele zwierząt niezwykle przyjaznych, zarówno psów jak i kotów. Kolejnym ciepłym doświadczeniem okazało się być zaproszenie mnie i Kaliny na piwo od dziewczyny pracującej w lokalnym sklepie. Asia cały czas w trakcie rozmowy wspominała nasze zdjęcie, które tak długo trzymała za sklepową ladą oraz mówiła jak bardzo miłym i ciekawym wydarzeniem jest nasz przyjazd. Na pożegnanie zostałyśmy jeszcze obdarowane butelką wina, wyściskane i musiałyśmy obiecać, że na pewno wrócimy.

Autorska komputerowa rekonstrukcja cerkwi

Wracając do tematu badań, to warto wspomnieć, że udało mi się przed wyjazdem na podstawie jednego posiadanego przeze mnie zdjęcia wykonać komputerową rekonstrukcje cerkwi, która mieściła się niedaleko Zielonej Przystani i została rozebrana, a jej rozebranie wiążę się z wieloma plotkami, legendami oraz oskarżeniami. Bardzo miłym doświadczeniem było oglądanie reakcji ludzi, którzy cerkiew tą pamiętają ze swojego dzieciństwa. W większości przyznawali, że ta z mojego projektu jest faktycznie bardzo podobna i prosili o kopię dla siebie. Sprawiło to, że w tym roku, jako pamiątkę po sobie, zostawiałam rozmówcom wydrukowane właśnie projekt cerkwi oraz przedwojenna mapę z krótką dedykacją na odwrocie.

Komputerowa rekonstrukcja cerkwi w Manasterzu. Zuzanna Deptula

Tematem, który dopiero w trakcie tego wyjazdu mnie zainteresował była powszechna przed wojną kontrowersyjna praktyka bicia kukły Judasza w Wielki Piątek oraz opowieści o zakopywaniu przez Ukraińców kajdan na znak wyzwolenia od Polski. Próbowałam te tematy poruszać wśród rozmówców jednak nie było to łatwe. Zazwyczaj słyszałam odpowiedź, że może odbywało się to w innych wsiach, jednak na pewno nie tutaj. Drążąc temat jednak udało mi się dowiedzieć, że jeden z mieszkańców Manasterza, z którym nawet przeprowadzałam wywiad, jeszcze dziesięć lat temu z okazji Wielkanocy wykonywał taką kukłę. Natomiast, jeśli chodzi o zakopywanie kajdan, pojawiała się wciąż podobna historia, że jeden Pan zamieszkujący niedaleko kościoła, gdy budował stodołę odnalazł ukraińską mogiłę. Tutaj jednak ciężko było oddzielić symboliczną mogiłę kajdan a prawdziwą mogiłę pełną ludzkich kości. Z pewnością tematy te będę jeszcze poruszać bo są one dla mnie bardzo ciekawe i wydaje mi się, że na pewno można je jeszcze rozwinąć.
Na drugim naszym wyjeździe teren przyjął mnie jeszcze milej niż na pierwszym i bardzo cieszę się, że ponownie mogłam rozmawiać z tymi samymi ludźmi, którzy szczerze cieszyli się z moich odwiedzin oraz że jednocześnie mogłam poszerzyć swoją wiedze na badany temat i spędzić czas ze starszymi osobami, które nieraz tego czasu bardzo pragną.

Krzyż przy jednym z nagrobków na ukraińskim cmentarzu w Manasterzu

 

Przypisy:

[1] Sendyka, Roma, Miejsca, które straszą (afekty i nie-miejsca pamięci), Centrum humanistyki cyfrowej, 2014. (wróć do tekstu)

[2] Leociak, Jacek. Doświadczenia graniczne: studia o dwudziestowiecznych formach reprezantacji. Instytut Badań Literackich PAN, 2015. (wróć do tekstu)

PAWEŁ GODZIUK
 

Impresje terenowe po I wyjeździe

 

Nie było już odwrotu…

Gdybym miał wskazać jeden punkt i nazwać go początkiem, momentem w którym postawiłem swój pierwszy krok w roli badacza, fizycznie zanurzonego w terenie, poruszającego się w materialnym świecie miejsc i ludzi je zamieszkujących, a nie jedynie w uprzednio wytworzonych wyobrażeniach na ich temat, bez wahania wróciłbym pamięcią do takiej oto chwili. Na niewielkim skrawku trawy, przyległym do skrzyżowania dwóch leśnych ścieżek, gdzieś miedzy Wólką Pełkińską a Jagiełłą, siedzę razem z Olą, z którą zdecydowaliśmy się stworzyć na czas tego wyjazdu laboratoryjnego nasz badawczy tandem, jak się później okazało działający nierozerwalnie aż do samego końca. Jedząc drożdżówki kupione w mijanym chwilę wcześniej sklepie, zagłębiamy się rozmową w nasz kwestionariusz. Robiliśmy to już niejednokrotnie, chociażby poprzedniego wieczora, gdy razem z całą grupą omawialiśmy po kolei każde pytanie w nim się znajdujące, tym razem jednak było zupełnie inaczej.

Paweł z Olą przy weselnej bramie w Manasterzu

Znajdowaliśmy się bowiem w tym specyficznym stanie niepewności i napięcia, podobnym do scenicznej tremy, skrępowani wizją opuszczenia bezpiecznych ram rozważań teoretycznych i wrzucenia całych siebie w sferę praktycznego działania. Z jednej strony mieliśmy za sobą godziny lektur, dyskusji i myślenia, cały ten proces budujący nasze kompetencje badawcze, uzbrajający nas w wiedzę oraz postawy, czyniące z nas osoby jakoś przygotowane do uprawiania etnografii. Z drugiej czuliśmy, że jesteśmy na progu pierwszej weryfikacji, wystawieni na konfrontację naszych umiejętności ze światem rzeczywistym, niezbyt pewni jej efektów. Gdy dotarliśmy do końca kwestionariusza nie było już odwrotu, nic więcej nie oddzielało nas od bycia w terenie, nawet otaczające drzewa były przecież jego częścią. Spakowaliśmy plecaki, wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w kierunku Wólki Pełkińskiej, ustaliwszy uprzednio, że od znajdującego się w tej miejscowości cmentarza zaczniemy nasze poszukiwania.

Spotkanie na cmentarzu

Przekroczyliśmy więc jego bramę i wędrowaliśmy chwile pomiędzy nagrobkami szukając czegoś co przyciągnie naszą uwagę, pierwszego śladu, punktu zaczepienia. Nie mogąc nic takiego wypatrzyć, podeszliśmy do jedynej obecnej tam osoby, starszej pani krzątającej się wokół grobu. Te pierwsze słowa kierowane do nieznajomej, mimowolnie postrzeganej jako potencjalna rozmówczyni były jakieś koślawe, wydukane, opuszczające wyraźnie ściśnięte jeszcze gardło. Przedstawiliśmy się mówiąc, że jesteśmy studentami, prowadzimy badania, szukamy osób skorych do porozmawiania z nami oraz podzielenia się swoimi wspomnieniami z czasów wojny i powojnia. Spytaliśmy ową Panią czy na tym cmentarzu nie ma jakichś grobów z tamtego okresu. Wydawało mi się, że taka inicjacja rozmowy wypadnie raczej swobodnie, mało zobowiązująco, a co ważniejsze nie przyjmie charakteru nazbyt bezpośredniego wdepnięcia w intymną przestrzeń tej Pani, która właśnie odwiedzała grób swojego syna. Tymczasem jej reakcja wprawiła nas w niemałe zakłopotanie, bowiem usłyszawszy nasze słowa Pani od razu otworzyła przed nami drzwi do świata swojej niedawnej osobistej tragedii, jaką była śmierć własnego dziecka. Ledwo co zagadnięta, już po chwili dzieliła się głębokim wewnętrznym smutkiem płynącym z tej dotkliwej straty. Żadne z nas nie było chyba gotowe na taką falę emocji uderzającą bez uprzedzenia. Szczerze poruszeni staraliśmy się poprawić jej nastrój, pocieszyć, wskazać na coś miłego i ciepłego w jej własnych słowach. Udało się.
Pani ochłonęła, przeprosiła nas dziękując zarazem, że przyjęliśmy jej wybuch wzruszenia. Przyglądała się nam z sympatią, mówiąc przy tym z pewnym żalem w głosie jak niewiele osób wykazuje dzisiaj jakiekolwiek zainteresowanie przeszłością, w szczególności miejscami takimi jak cmentarze, chociażby ten, który gdyby nie ona zarastałby w zapomnieniu, zaniedbany, niszczejący. Zaprowadziła nas następnie w sam jego narożnik, gdzie pod ogrodzeniem pokazała nam kilka niewyraźnych, podłużnych kopców, porośniętych trawą, w którą ktoś wetknął parę zniczy. Powiedziała nam, że to mogiły z czasów wojny, choć nie wie kto dokładnie tu leży. Wydaje jej się, że jacyś żołnierze radzieccy, ale pewna nie jest. Nie ma tu żadnego krzyża ani tabliczki, a same groby będące ledwo dostrzegalnymi fałdami gruntu, skutecznie maskują się przed wzorkiem ludzi nie mających pojęcia o ich istnieniu.
My już jednak do nich nie należeliśmy, znaleźliśmy swój materialny punkt zaczepienia, dotknęliśmy odrobiny tych prywatnych losów, splątanych w otaczającej nas przestrzeni. Co więcej, Pani wskazała nam kilka kierunków, konkretnych wręcz domów, w których przy odrobinie szczęścia powinniśmy napotkać osoby sięgające pamięcią do interesujących nas czasów i być może chętne do porozmawiania z nami. Choć przeprowadzona na cmentarzu rozmowa nie miała charakteru wywiadu, w jej trakcie nie zadaliśmy żadnego pytania z kwestionariusza, bez wątpienia stała się dla mnie tym momentem, w którym moje wyobrażenie przemierzanego przez nas terenu przestało być jedynie bezosobową zbieraniną faktów i postrzeżeń, wywiedzioną z naszego teoretycznego przygotowania, a zaczęło osadzać się w konkretnej rzeczywistości, zamieszkiwanej przez żywych ludzi.

Cmentarz w wysiedlonej wsi Miłków. Fot. Paweł Godziuk

 

Światy innych ludzi

Z tego więc miejsca zaczęła się nasza etnograficzna podróż przez podwórka, kuchnie czy ławki pod sklepami, gdzie poznawaliśmy kolejne osoby zapraszające nas do swoich światów i opowiadające o przeżyciach, ludziach czy wydarzeniach, zarówno doświadczanych osobiście jak i tych zasłyszanych, istniejących już tylko w sferze pamięci komunikacyjnej okolicznych mieszkańców.
Każde takie spotkanie to w zasadzie oddzielna historia, w pełni zasługująca na odrębne przedstawienie, bo choć w trakcie wydawało nam się czasem, że z punktu widzenia naszych badań nic istotnego z niektórych rozmów nie wynika, to patrząc z perspektywy dzisiejszej, odseparowanej dziesięcioma miesiącami, odnoszę wrażenie, jakby wszystkie one wprowadzały nas w kolejne obszary ludzkich doświadczeń, za każdym razem równomiernie rozbudowując zakres posiadanej wiedzy.
Nie twierdzę bynajmniej, że od zrobienia pierwszego kroku, inicjującego naszą wędrówkę po tropach pamięci, każdy następny był coraz łatwiejszy i prowadził w jakimś konkretnym kierunku, zgodnym z naszymi wyobrażeniami. Do pewnego stopnia było niemalże odwrotnie, choć nasz pierwszy wywiad, przeprowadzony z Panem T., człowiekiem opowiadającym niezwykle barwnie, przejrzyście i niemalże bez skrępowania, przerósł znacznie nasze oczekiwania, dostarczając nam niemałą dawkę radości i entuzjazmu, a także dając poczucie zbudowania pewnej więzi, z której przyszło nam jeszcze skorzystać.

Fascynacja i poczucie niedosytu

Trudności jednak nie brakowało, od takich zwyczajnych jak groźnie patrzące psy, strzegące dostępu do drzwi wejściowych i skutecznie zamykające nam drogę do zapukania, po fizyczne zmęczenie, któremu zdarzało nam się ulegać nawet w trakcie najbardziej pasjonujących rozmów, przez co kończyliśmy je z wyraźnym niedosytem oraz świadomością, że mogliśmy o coś jeszcze zapytać, otworzyć kolejny wątek lub wrócić i pogłębić jeden z poruszanych wcześniej. To drugie zdecydowanie najbardziej doskwierało mi w trakcie rozmowy z panem G. i jego synem, którzy przedstawiali nam niebywałą historię swojej rodziny, silnie zaangażowanej w działania podziemia, aktywnie kontestującej wojenną rzeczywistość, prezentującej postawy emanujące odwagą i poświęceniem. Z jednej strony była to dla mnie jedna z ważniejszych, a na pewno najmocniejszych wrażeniowo rozmów w trakcie całego wyjazdu. Poznanie człowieka, ukrywającego tuż pod nosem niemieckich żołnierzy swojego żydowskiego przyjaciela, co stawiało nie tylko jego, ale również bliskie mu osoby w sytuacji codziennego, niemal ciągłego balansowania na granicy życia i śmierci, wprawiło mnie w głębokie oniemienie. Czułem wtedy swoisty podziw i lekkie niedowierzanie. Słuchając ich opowieści, odnosiłem momentami wrażenie, jakby przenoszono mnie do wnętrza scen filmowych w duchu kina sensacyjnego, gdzie pociski jakimś dziwnym trafem omijają ciała głównych bohaterów.
Moje oczy robiły się szerokie ze zdumienia, a myśli napotykały na trudność w znalezieniu słów reakcji adekwatnych wobec tego co do mnie docierało. Siedzieliśmy, chłonąc zdanie za zdaniem, dając naszym rozmówcą prowadzić nas przez swoją opowieść. Z drugiej jednak strony było to spotkanie niezwykle trudne, wymagające nieustannego skupienia na szczegółach ich ciągnącej się godzinami narracji, którą prowadzili momentami na raz, symultanicznie zalewając nas zawiłościami swoich losów. Zdarzało mi się w tym gubić, kilka razy spytać o to samo, przekręcać różne fragmenty. Wspomniane wyżej oniemienie przeradzało się w momentami w coś przypominającego paraliż, prowadziło do ślepych zaułków decyzyjności, w których nie wiedziałem kompletnie co dalej. Czy zadawać któreś z przygotowanych wcześniej pytań, wiedząc że rozmawiam z osobami oferującymi szeroko rozbudowane odpowiedzi na każde z nich? Czy jednak odpuścić je, w oparciu o przeczucie, że nie jest to rozmowa którą chciałbym kierować lecz bardziej się jej poddawać, oddając inicjatywę i oferując rozmówcom swobodną przestrzeń wyrazu?

Bałagan wrażeń i zmęczenie

 Po blisko czterech godzinach wywiadu byłem wyczerpany. W mojej głowie panował bałagan wrażeń, którego nijak nie mogłem w tamtym momencie oswoić. Czułem, że tematy do dyskusji dalekie są od wyczerpania, co więcej wiele z nich udało nam się ledwo co dotknąć, a jednak nie miałem siły uczestniczyć w tym dalej. Potrzebowałem ochłonąć, wyjść na zewnątrz, pozbierać rozsypane myśli. Było to o tyle deprymujące doznanie, że pan Goń pomimo swojego wieku 91 lat nie wykazywał szczególnego zmęczenia. Twierdził, że czuje się bardzo dobrze i z chęcią kontynuowałby rozmowę, którą razem z Olą zdecydowaliśmy się już zakończyć.
W zasadzie każdy z prowadzonych przez nas wywiadów obfitował w doznania rozpięte gdzieś pomiędzy radością i salwami śmiechu, a smutkiem, trudnym do zwerbalizowania współczuciem czy zmieszaniem. To głębokie zaangażowanie emocjonalne udzielające się zarówno nam, jak i naszym rozmówcom, wydaje mi się jedną z najbardziej pociągających cech prowadzenia takich właśnie badań terenowych. Fakt, że spotykani przez nas ludzie gotowi byli otworzyć się przed nami, zaprosić nas do swoich wspomnień, często bardzo intymnych, bolesnych, do dziś wyzwalających w nich łzy i cierpienie, dawał mi poczucie robienia czegoś ważnego, posiadającego znaczenia nie tylko dla nas, ale przede wszystkim dla nich. Osoby te często dziękowały nam za to, że chcieliśmy ich wysłuchać, okazać empatię, zainteresowanie oraz odrobinę zrozumienia, którego nieraz wyraźnie im brakuje. Bardzo możliwe, że gdyby nie nasze badania, życiorysy tych osób odchodziłyby w bezpowrotne zapomnienie, nie dając nikomu szansy na ich poznanie, a co dopiero przemyślenie.
Żadna z tych historii nie powtórzy się nigdy w dokładnie takim samym kształcie, są przecież wyjątkowe i jednostkowe, jednak przenoszą nas w czasy wydarzeń, które mogą na swój sposób powrócić, co tym mocniej podnosi istotność komunikowania tego jak wtedy wyglądały ludzkie codzienności. Wybrzmiewa z powyższego zdania pewne poczucie misji oraz właściwa jej odpowiedzialność. W trakcie do pewnego stopnia beztroskiego dryfowania rowerem lub samochodem po podkarpackich wsiach łatwo było o tym zapomnieć, poczuć lekkość i brak zobowiązań.

Poznawcza podróż i błąkanie się

 Nieraz łapałem się na tym, że pomimo ciągłego zanurzenia w badanie, szukania kolejnych rozmówców i wskazywanych przez nich miejsc, analizowania zdobytych materiałów i codziennego omawiania rezultatów naszych wysiłków, nie mogłem pozbyć się wrażenia, że przeżywam przygodę w duchu poniekąd wakacyjnym. Było to trochę jak poznawcza podróż bez jednego wyraźnego celu, wychodząca od zagubienia, nierozeznania, wrzucenia w ledwo znany świat, tak aby poruszać się w nim torując sobie drogę strzępami informacji otrzymywanymi od spotykanych mieszkańców. Mógłbym chyba wyróżnić trzy równoległe poziomy takiego przemieszczania. Pierwszy, będący w zasadzie podstawą wszystkiego to rozmowy, cała ich dyskursywna treść. Te wszystkie wyobrażenia, do których zabierają nas rozmówcy, albo gdzie my umieszczamy ich, aby powiedzieli nam co widzą, myślą, pamiętają. Występując w roli badaczy-odbiorców, słuchamy tego z uwagą, zagłębiamy się w docierające do nas wypowiedzi, wracamy do wątków wcześniejszych, odchodzimy w bok do innych. Podróżujemy sobie we wnętrzu narracji wydobywających przed nasze zmysły ludzkie wspomnienia oraz to czego dotyczą. Opowieści o ludzkich losach, nigdy nie spisane życiorysy, istniejące często jedynie w pamięci osób bliskich lub tych, którzy z innych powodów nadają im znaczenia. Wydarzenia wielkie i małe, tragiczne i piękne, codzienne i niecodzienne. Wszystko to wpisane w przestrzeń, związane z miejscami, w których się działy i które trwają jeszcze długo po zaistniałych wydarzeniach, stojąc sobie w charakterze nieludzkich świadków. Drugi to nasze konceptualizacje powstające na podstawie tego co jako grupa oraz każde z nas z osobna odczytujemy zarówno z przeprowadzanych wywiadów, jak i z tego wszystkiego co dzięki studiom poznajemy w ramach poszukiwania narzędzi badawczych, koncepcji możliwych do wykorzystania, czy po prostu wiedzy otaczającej nasze badania. Ta cała przestrzeń pojęć, obserwacji, spostrzeżeń i przeczuć oraz wszelkie relacje w niej zachodzące, które dzieją się, istnieją i powstają w trakcie wieczornych spotkań lub indywidualnych przemyśleń. Trzeci to poziom rzeczywistości materialnej, wszystkie odwiedzane przez nas wsie, miasta, to co w nich oraz to co pomiędzy nimi. Drzewa, pola, domy, świątynie, sklepy, przystanki autobusowe, cmentarze, mogiły, drogi, plakaty, ławki, ogrodzenia, ścieżki gdzieś sobie prowadzące, potencjalnie każdy szczegół reagujący jakoś z moją wrażliwością. Cała ta arena ludzkich żyć, nierozerwalnie z nimi związana i warunkująca je z wzajemnością.

Sypialnia rozmówczyni. Fot. Paweł Godziuk

Jezus w doniczce. Cmentarz w Gorzycach. Fot. Paweł Godziuk

 

Rewizja nastawienia poznawczego i refleksje o dynamice pracy w grupie laboratoryjnej

Wydaje mi się, że taka impresja odnośnie całokształtu wyjazdu wywodzi się w znacznej mierze z jego mocno rozpoznawczego charakteru. Stanowił on niejako wstęp, miał nas wprowadzić w to z czego później będziemy wyławiać swoje własne tematy i przedmioty badań. Taka formuła, choć wydaje mi się jak najbardziej właściwa i prawdopodobnie niemożliwa do uniknięcia, przyniosła jednak moim zdaniem kilka kłopotliwych konsekwencji. Aby złapać niezbędne nam rozeznanie w terenie, przyjęliśmy jako grupa nastawienie skierowane głównie na gromadzenie relacji o wydarzeniach. Pragnęliśmy dowiedzieć się przede wszystkim co działo się na eksplorowanym przez nas obszarze, wychodząc w większości od pytań w rodzaju Co Pan/Pani pamięta? Staliśmy się trochę tropicielami sensacji historycznych, poszukującymi czegoś co okaże się odpowiednio dramatyczne i poznawczo rozbrajające. Nie twierdzę, że wszyscy jednomyślnie podporządkowali się takiemu nastawieniu, jednak odczuwałem tego rodzaju aurę unoszącą się w sferze wspólnych oczekiwań. Sam w szczególności uległem jej, najbardziej chyba gdy trafiłem razem z Olą, Zuzią i Kaliną do Majdanu Sieniawskiego. Wybraliśmy się tam w oparciu o zasłyszane od rozmówców stwierdzenia, że w tej miejscowości dużo się działo w trakcie wojny. Naszą ciekawość pobudzał również zagadkowy stosunek do mieszkańców Majdanu, określanych często mianem dziwnych, nieprzystępnych, zaborczych. Wydawało nam się, że miejscowość ta skrywa jakieś „mroczne tajemnice”, żyjące do dziś w pamięci i świadomości tamtejszych mieszkańców, a my posiadamy pewien szczególny mandat uprawniający nas do wydobycia ich na światło dzienne. Bardzo mi dzisiaj przykro, że tak szybko zdołałem dokonać obiektywizacji ludzi, których nie udało mi się wcale poznać, przypisując im miano podejrzanych o wojenne okrucieństwa. Wydaje mi się, że pchało mnie do tego wspomniane wyżej pragnienie dotknięcia czegoś możliwe głośnego i wyjątkowego. Wcale się zresztą sobie nie dziwię, bo tego rodzaju ciekawość wychodzi ze mnie raczej intuicyjnie, a inne jej przejawy popychają mnie do zaangażowania chociażby w omawiane tutaj badania. Uważam jednak, że zbyt szybko oraz bezrefleksyjnie poddałem się temu pociągowi i choć nic znaczącego, a przede wszystkim krzywdzącego z tego nie wyniknęło, to traktuję ów epizod w kategorii studzącej przestrogi.
Inna kwestia, związana na swój sposób z opisaną wyżej tendencją dotyczy bardziej charakteru naszej wewnątrzgrupowej współpracy. To, że podzieliliśmy się pierwszego dnia na w większości wypadków dwuosobowe podzespoły badawcze było z jednej strony wielkim ułatwieniem. Wydaje mi się, że samodzielne stawianie pierwszych kroków w terenie wymagałoby od nas dużo więcej odwagi, uporu i zaufania własnym umiejętnościom, których w obliczu wszelkich niepewności, właściwych badaczom-nowicjuszom, mogłoby nam zwyczajnie zabraknąć. Posiadanie oparcia w drugiej osobie, w moim przypadku Oli, było wręcz nieocenione. Nie dość, że dawało nam to możliwość dyskutowania na bieżąco o napotykanych sytuacjach i zestawiania swoich odczuć odnośnie przeprowadzonych rozmów, to jeszcze stwarzało szansę na wspieranie się w ich trakcie. Po kilku dniach, gdy mieliśmy już wyczucie tego jak każde z nas odnajduje się w roli badacza, mogliśmy uzupełniać się nawzajem, rozkładając między siebie odpowiedzialność za różne elementy prowadzonych wywiadów. Gdy jednak myślę o naszej współpracy nie w ramach par, ale w obrębie całej grupy, odnoszę wrażenie, że przyjęła ona dość szybko formę rywalizacji. Nie twierdzę, że doszliśmy do poziomu jawnego konkurowania lub otwartego, zaciętego boju, niemniej fakt, że każde z nas szukało raczej podobnych treści, a nie czegoś związanego głównie ze swoim indywidualnym tematem badawczym sprzyjało wytworzeniu się owego ducha rywalizacji. Nie uważam też, że było to zjawisko jednoznacznie negatywne, możliwe jest przecież postrzeganie go w kategorii dodatkowego motywatora.
Liczę jednak dość mocno na to, że w trakcie kolejnego wyjazdu nasza wewnątrzgrupowa współpraca będzie miała charakter zdecydowanie pomocowy i wspierający. W końcu pomimo posiadania odrębnych, własnych tematów, wszyscy uczestniczymy w jednym projekcie badawczym, a wielość perspektyw którą w jego obrębie możemy sobie nawzajem zaoferować jest dla mnie niezaprzeczalną zaletą.
Poza tym wyjazd laboratoryjny to nie tylko poznawanie świata naszych rozmówców, ale również siebie nawzajem. Każdy wieczór spędzamy przecież razem, wspólnie omawiamy zebrane w ciągu dnia doświadczenia, obcujemy ze sobą na różne sposoby współdzieląc tą samą rzeczywistość badanego terenu.
Na koniec chciałbym jedynie dodać, że mocno stęskniłem się za tym Podkarpaciem i czekam niecierpliwie na kolejny wyjazd. To ciepłe wspomnienie jakie pozostawił we mnie poprzedni, wymieszane z dużo bardziej precyzyjnymi oczekiwaniami zbudowanymi wokół względnie sprecyzowanej już tematyki badawczej powoduje we mnie nieodpartą chęć zanurzenia się głębiej w ten z pozoru zwyczajny świat, który przy każdym najdrobniejszym nawet pochyleniu się nad słowami i emocjami zamieszkujących go osób ukazuje nam swoją wyjątkowość.
 

Impresje terenowe z II wyjazdu

Badania terenowe - część większej całości

Wetknięcie kluczyka w stacyjkę samochodu i przekręcenie go w prawo bynajmniej nie było początkiem wyjazdu laboratoryjnego numer dwa, jakkolwiek chwytliwa symbolicznie wydawałaby się ta chwila startu podróży do Manasterza. Nasze badania terenowe to przecież część o wiele większej całości, na którą składają się praktycznie wszystkie działania wykonywane przez nas w ramach laboratorium. Liczne godziny czytania, myślenia, pisania, dyskusji, krytyki, kreacji tez czy rodzenia się pytań. Sam etap tworzenia kwestionariuszy trwał przecież dobrych kilka miesięcy, a to raczej jakiś tekstowy wierzchołek naszej góry przygotowań, niż coś co mógłbym określić mianem końcowego efektu pracy. Co więcej my sami - badacze (no dobra, jeszcze studenci, ale już coś tam umiemy) kształtujemy się niejako na co dzień w naszej osobistej przestrzeni życiowej do tego w jaki sposób wejdziemy w rolę rzeczonych badaczy. Z pozoru to banał, frazes oczywisty, ale dla mnie dość szczególny, bo poza przygotowaniem metodycznym oraz merytorycznym, pod postacią teoretycznych eksploracji własnego tematu, a w konsekwencji sformułowania wstępnych pytań badawczych, bardzo dużo czasu przed wyjazdem poświęcić musiałem na przygotowanie własnej głowy do tego, aby wydobyć się z mocno depresyjnego wycofania poznawczego, które gdyby trwało bez końca mogłoby skutecznie uniemożliwić mi jakiekolwiek wejście w rolę badacza, zdolnego do przyswajania i analizowania treści prowadzonych rozmów. Ważne, że się udało, a na wyjazd ruszyłem podekscytowany, naładowany entuzjazmem i porcją pomysłów jak to wszystko co w teorii zamienić na etnograficzną praktykę.

Las Niechciałka i zamazane granice

Początku zatem nie było, jedynie epizod, podrozdział bez wyraźnych granic. To wszystko ciągnie się przecież i teraz, gdy siedzę w Warszawie i piszę te impresje. Co za różnica, że moje stopy stoją 300 kilometrów od granic Podkarpacia, skoro moje myśli są ewidentnie tam, ot choćby zatrzymane na 28 lipca, czyli dniu w którym po raz pierwszy przyszło mi prowadzić wywiad w pojedynkę, bez Oli ani kogokolwiek innego.

Cmentarz ofiar hitleryzmu w lesie Niechciałka. Fot. Paweł Godziuk

Zanim jednak to się stało również byłem sam, choć w miejscu bynajmniej mi nie obcym. Więcej nawet, czułem że las Niechciałka, do którego skierowałem swoje pierwsze kroki na tym wyjeździe jest mi zdecydowanie bliższy niż przed rokiem gdy odwiedziłem go po raz pierwszy, nie szczególnie myśląc o tym jak centralnym punktem moich badań się stanie. A jednak stał się, przynajmniej był nim w tamtym momencie bo teraz, muszę przyznać, nie jestem tego aż tak pewny.

Drzewo pamięci polskiego oficera w lesie Niechciałka. Fot. Paweł Godziuk

W ramach wstępu, swoistego przywitania się z terenem chodziłem zatem najpierw po cmentarzu wojennym, a następnie po lesie go otaczającym. Rozglądałem się uważnie, łapałem obraz za obrazem doszukując się jakichś związków tego co widzę z tym co rodziło się w mojej głowie gdy przed wyjazdem zbierałem wszelkie informacje dotyczące tego miejsca. Przeszedłem pieszo każdą alejkę cmentarza, rowerem przejechałem każdą ścieżkę lasu, aby wyryć w sobie topografię miejsca, o które w następnych godzinach i dniach zamierzałem pytać moich rozmówców.

Tablica upamietniajaca na terenie cmentarza. Fot. Paweł Godziuk

Gdy skończyłem ten etap wprowadzenia udałem się do J - człowieka poznanego rok temu, naocznego świadka tragedii mających miejsce w Niechciałce. Jak już wspomniałem był to mój pierwszy wywiad samodzielny. Znowu czułem tremę i niepewność właściwą momentom inicjacji, choć tym razem szedłem przecież do kogoś, kto nie był mi całkowicie obcy, tak samo jak i rzeczy, o których zamierzałem z nim rozmawiać. Niemniej potrzebowałem chwili uspokojenia, zamknięcia oczu i skupienia się na własnym oddechu aby opanować to lekkie drżenie w głosie. Udało się, sam wywiad wypadł bardzo owocnie i nastroił mnie w kierunku jeszcze silniejszego zapału, więc nie tracąc tej fali ruszyłem do Wólki Pełkińskiej, gdzie nie nagrałem co prawda żadnej rozmowy, za to umówiłem się z kilkoma osobami na kolejne dni, zdejmując tym samym z siebie trochę ciężaru związanego z krążeniem oraz poszukiwaniem i zastępując go całkiem konkretnym, niemalże napiętym planem działania.

Pomnik jeńców obozu w Wólce Pełkińskiej. Fot. Paweł Godziuk

 

W gąszczu imaginariów i trudnych emocji

W drodze powrotnej, przez Wolę Buchowską, trochę przypadkiem zaczepiłem dwójkę ludzi siedzących przed drewnianą chatą, obok siebie, ale na dystans około trzymetrowy. Nie wiem dlaczego to zrobiłem, ale zaintrygowali mnie w sposób wyraźnie intuicyjny i nie myśląc zbyt wiele po prostu ich zagadnąłem. Cała sytuacja wydawała mi się lekko komiczna, bowiem najwyraźniej wkroczyłem w sam środek “cichej chwili” między synem a matką, w epicentrum nawarstwionego rodzinnego napięcia, zupełnie przypadkiem przyczyniając się do delikatnego, acz wyczuwalnego rozładowania go. Co jednak istotniejsze z punktu widzenia prowadzenia badań, spotkany tam mężczyzna okazał się moim nowym „odźwiernym”, skutecznie wprowadzającym mnie w społeczność mieszkańców Woli Buchowskiej, na czym bardzo mi zależało. W kolejnych dniach wielokrotnie odwiedzałem tą miejscowość, dając sobie możliwość poznawania relacji dotyczących interesujących mnie miejsc i wydarzeń z nieznanej mi wcześniej perspektywy przestrzennej. Różnorodność i charakter moich rozmówców tam napotkanych mógłby być materiałem na odrębny tekst, więc napomknę tu jedynie, że spektrum owych doświadczeń rozpina się w mojej pamięci od przeszło godzinnego wykładu historycznego połączonego z dość burzliwą i merytorycznie niebanalną debatą na temat mordów w Jedwabnem (muszę zaznaczyć, że całość miała miejsce w jednym z bardziej urokliwych przysklepowych zaułków, z rodzaju tych, w których niemalże zawsze można spotkać kogoś kto o piciu piwa i nie tylko niejedno jest w stanie powiedzieć. Co jednak ważniejsze, pod sklepem w Woli Buchowskiej niemal każdy deklaruje się historykiem, przynajmniej lokalnym) po jeden z najbardziej wstrząsających wywiadów w moim życiu. Dlaczego aż tak? Cóż, wyszedłem stamtąd nie tyle poruszony, co wyraźnie roztrzęsiony i potrzebujący jak najszybszego oddalenia się od tego miejsca, aby położyć się na chwilę gdzieś w trawie celem odetchnięcia i dekompresji.
Na szczęście nie byłem sam, do Państwa S udałem się razem z Olą, bez obecności której możliwe, że nic nadzwyczajnego by się nie wydarzyło, choć mogę być w błędzie. Tak czy inaczej nawet teraz świdrują mi w głowie pytania o to co my właściwie tam usłyszeliśmy. Nadal nie jestem w stanie określić po której stronie granicy między barwnym życiorysem a mitomanią umieścić pana S. Czy rzeczywiście był tak wszechstronnym prymusem w praktycznie wszystkim czego się podejmował? Czy serio posiada ową umiejętność komunikacyjną dającą mu możliwość dogadania się z praktycznie każdym? Czy jego obrotność była faktem czy rozdmuchanym ubarwieniem? Czy ta aura zagadkowości, którą wokół siebie roztacza jest elementem formy opowiadania o prawdziwym sobie czy taktyką retoryczną, praktykowaną latami? Jest trochę jak kłamca z paradoksu Ebulidesa, ukryty poza kontekstem. Czy faktyczne groził mi bronią? Nie pytam nawet o to czy była to groźba z pokryciem, ale bardziej o intencję jego stwierdzenia. Czy nie był to jeden z retorycznych chwytów mających wprawić mnie w trwogę i podbudować jego pozycję kogoś stojącego gdzieś wyżej w strukturach społecznych lub władzy, a tym samym umocnić jego obraz człowieka silnego, posiadającego dostęp do zakamuflowanych prawd, o których mówi mi/nam jedynie z uwagi na swoją życzliwość i kreację siebie jako dobrego ducha obracającego się w sferach moralnie wątpliwych? Czy S to Janosik z Woli Buchowskiej czy bardziej artysta kombinator, sztukmistrz świata niejasnych interesów lub rzeczony mitoman z wieloletnim stażem? Jeśli naprawdę jest tym za kogo się podawał w tonie wybitnie poufnym to dlaczego mi o tym powiedział? Czy mógł myśleć o mnie jako o kimś udzielającym historycznego, doczesnego rozgrzeszenia? Wątpliwe, bardzo. Niezależnie od tego ile w tym wszystkim doszukać się można prawdy, dla mnie z pewnością doświadczenie niebywałe, co ważniejsze czekające na ciąg dalszy. 
A w temacie ciągłości i kontynuacji dodam, że nie widzę dla siebie sposobu aby myśleć i pisać o tym wyjeździe w wyraźnym oderwaniu od poprzedniego. Wydaje mi się to niemożliwe, gdyż jest on dla mnie w pewien sposób doświadczeniem wtórnym, ciągiem dalszym pierwszego i jego kształt oraz charakter niewątpliwie czerpie z tego początkowego doświadczenia w roku ubiegłym. Niemniej każdy z tych wyjazdów to doznanie odrębne, o innym podłożu zarówno w kontekście naszych grupowych stosunków, wspólnych czy indywidualnych tendencji oraz motywacji, jak i zupełny skok w ramach badawczego doświadczenia. Nie czułem się już zupełnym nowicjuszem, który stawia pierwsze kroki i nie ma pojęcia czego się spodziewać. Jasne, że daleko mi nadal do jakiegokolwiek poczucia stanowczości, czy głębokiego przekonania o słuszności własnych poczynań, niemniej sam odbiór mojego bycia w terenie diametralnie wyrwał mnie z nieustannego poczucia błądzenia w nieznanym. Ostygłem trochę, wchłonąłem już wrażenie pierwszego szoku, oswoiłem się z nim. Była to dla mnie różnica dostrzegalna już pod koniec pierwszego dnia, co więcej ukazująca się w wielu aspektach. Po pierwsze pod postacią dużo bardziej indywidualnej decyzyjności.

Kognitywne mapy i afekty – refleksje o procesie badawczym

Na poprzednim wyjeździe również działaliśmy jako członkowie badawczego kolektywu, znacznie silniej jednak ukierunkowani na wspólny cel i podporządkowani mniej osobistym a bardziej grupowym wyobrażeniom jego realizacji. Nasze motywacje były poniekąd dużo bardziej wspólne niż teraz. Chociażby dlatego, że posiadaliśmy niemalże tożsamą oś wywiadów, a raczej jeden wstępny punkt odniesienia pod postacią takiego samego dla wszystkich kwestionariusza. Teraz było inaczej. To, że podstawą i treściowym podłożem prowadzonych przeze mnie wywiadów był przeze mnie stworzony kwestionariusz, jasne że omawiany i modyfikowany na forum grupy, jednak w stopniu większym niż kiedykolwiek wcześniej oparty o moje własne intencje, poznawczą intuicję i wrażliwość sprawiało, że czułem dużo bardziej aktywny udział samego siebie w prowadzeniu tych badań, większą sprawczość, a także większą odpowiedzialność za merytoryczną wagę tego co robię.
Jakkolwiek fundamentalny i istotny sam kwestionariusz by nie był, etnografia to nie zadawanie pytań z kartki. To raczej poznawcza eksploracja w oparciu o nieustannie rozbudowywaną mapę wewnętrznej kognitywnej przestrzeni badacza, na którą chwila po chwili nanosiłem kolejne osoby, miejsca, ekspresje, wrażenia, sytuacje, wspomnienia o zdarzeniach oraz ich teraźniejszy wydźwięk. Często mocno nieświadomie, afektywnie, z pominięciem jawnych procesów myślowych budowałem własny stosunek do gromadzonych doświadczeń, zwanych nieraz danymi badawczymi, choć nie jestem pewien czy to co pomiędzy wywiadami tak łatwo można wpisać w owe pojęcie. Bo czy jedzenie drożdżówki z kefirem na skraju pola kartofli to coś co robię jako ja-badacz ( i nie mam tu na myśli siebie jako degustatora lokalnych kefirów, bo to zupełnie inne badanie) czy może wtedy staram się opuścić tę rolę chociaż na chwilę, odpocząć od niej i naładować się na kolejne w nią wkroczenie? Jasne, że ta granica pozostaje płynna i subiektywna, podobnie jak stosunek do mocno specyficznego poczucia humoru, które wyrosło w naszym gronie w trakcie laboratorium i nie mogłoby raczej zaistnieć gdybyśmy nie czuli się jednocześnie włączeni w obręb tego co badamy oraz usytuowani gdzieś na pozycji obserwujących z zewnątrz. Niesamowite, że po pewnym czasie zacząłem odnosić wrażenie jakbym stawał się kimś w pewnym stopniu tutejszym, a otaczającą nas przestrzeń traktował trochę jak swoją okolicę. W sposób świadomy byłem w stanie jedynie zdać sobie z tego sprawę, jednak cały proces stawania się częścią badanego terenu odbywał się poza moją aktywną uważnością. Wracając jednak do wewnętrznej kognitywnej mapy, chciałbym ponownie zwrócić uwagę na moją decyzyjność.
O ile w trakcie pierwszego wyjazdu dużo bardziej sugerowałem się własnym osądem w kwestii tego co powinienem robić a czego nie, gdzie mam podążać a gdzie nie, jakie postawy należy w moim przypadku przyjąć a jakich unikać, słowem odnosiłem się przede wszystkim do jakichś moich wyobrażeń o pewnej racji odgórnej, mówiącej o tym co jest właściwe a co niepożądane, tym razem dużo mocniej ufałem własnej oddolnej intuicji. Mając gdzieś z tyłu głowy przeświadczenie, że tym razem o wiele bardziej ciągnę swój własny temat, oczywiście wpisujący się w ten grupowy projekt bez którego najprawdopodobniej nie zaistniałby wcale, lecz nikomu nie umniejszając mogę poczuwać się do roli arbitra własnej poznawczej motywacji i samego siebie pytać co teraz. Tak, czułem się dużo pewniejszy siebie niż rok temu, ufałem sobie samemu, co z jednej strony dawało mi dużo większe poczucie swobody w tym jak prowadzę badania, lecz jednocześnie stwarzało pewne zagrożenia. Nie twierdzę jeszcze, że ujrzałem teraz w sobie etnografa nonszalanckiego i niepokornego, któremu autosugestia zatkała autokrytykę, ale zobaczyłem tą niedostrzeganą wcześniej możliwość, a tym samym rzeczone zagrożenie. Dobrze, bo przyznaję otwarcie, że nie chciałbym poczuć się zbyt swobodnie jako antropolog badający wojnę oraz to co w niej i dookoła. Boje się utracić tą trwogę wobec rzeczy których nie chciałbym nigdy doświadczyć nawet pośrednio, gdzieś z bezpiecznego boku. Nieraz zadawałem sobie pytanie czy ten temat może mi lub nam spowszednieć w stopniu możliwym do określenia mianem wypłukania wrażliwości. Co stałoby się z moją empatią gdybym sprowadził swój stosunek wobec nagromadzonego w tych wszystkich ludziach cierpienia i bólu do oschłej dociekliwości. Czym bym się wtedy w ogóle przejmował? Nie wiem. Możliwe, że obudziłbym się znowu matematykiem.

Relacje z terenem – nowa jakość

Drugim aspektem wyraźnie różnicującym dla mnie oba te wyjazdy była dużo bardziej intymna relacja z tematem badawczym i zawartymi w nim pytaniami niż uprzednio. Wtedy te pytania które zadawaliśmy, rzecz jasna nie wszystkie, zdawały mi się wyraźnie uwspólnione w swych podstawach, dzielone z wszystkimi w grupie, w dodatku sformułowane na początku przez Magdę. Oczywiście nie były one jedynymi pytaniami zadawanymi przeze mnie w trakcie wywiadów, niemniej posiadanie ich gdzieś w pobliżu dawało poczucie należenia do czegoś bezpiecznie ponadjednostkowego. Wtedy miałem wrażenie, że jedynie modyfikuje ich treść, dodaje coś od siebie lub pomijam wedle własnego uznania, jednak ogólny kierunek i ich sens jest czymś na co nie mam całkowitego wpływu. Teraz było inaczej. W trakcie pierwszych wywiadów nie miałem zaufania do zadawanych przez siebie pytań. Wypowiadając te ułożone uprzednio zdania czułem jakbym pytał o coś nie tylko rozmówcę, ale jednocześnie siebie samego, a do pewnego stopnia, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, również i owe pytania. W stronę rozmówcy kierowałem warstwę możliwie dosłowną i konkretną, pragnąc zachować klarowność i nie prosić o zbyt dużo na raz, skoro nic nas chwilowo nie goni. Szukałem sposobów jak zbudować w przestrzeni rozmowy swobodę, jak ją utrzymać, nie zerwać i nie zastąpić jakimś zmieszaniem czy zablokowaniem w stylu Ja to nie wiem… Równolegle pytałem siebie czy słowa które właśnie wypowiadam, osadzone w kontekście toku tej rozmowy wyrażają coś odpowiednio moim zdaniem adekwatnego wobec wszystkiego co powiedział mi dotychczas człowiek przede mną siedzący. Czy próbując dopasować się do tego co już usłyszałem nie gubię przypadkiem istoty, tak skrupulatnie upchniętej w treści tego pytania? Czy zadając je w sposób wyraźnie sytuacyjny nadal prowadzę tę rozmowę w sposób umożliwiający mi dotarcie do odpowiedzi na to czego poszukuję, czy może zaczynam bezwolnie dryfować pchany chwilowymi szturchnięciami ciekawości. Jak balansować na tej cienkiej granicy, po jednej stronie której rozmówca może mówić mi to co chce, bez skrępowania wyrażając siebie, a po drugiej mówić nadal od siebie, lecz o tym o czym ja najbardziej chcę słuchać. Jasne, że staram się sięgnąć obu tych stron jednocześnie. Najpierw spotykam człowieka, dopiero później będę mógł nazwać go badanym, jednak aby tak się stało musimy dać sobie trochę zwyczajnej przejrzystości, lekko otworzyć się na siebie. W żadnym stopniu nie jest to według mnie wybór alternatyw, raczej stąpanie po splątanej współzależności, gdzie uważać trzeba przede wszystkim na to aby nie wpaść w jakąś dziurę bez wyraźnego końca. W trakcie pierwszych trzech dni czułem, że udaje mi się to coraz lepiej. Znałem już kilka narracji otrzymanych od innych osób. Nie byłem tak bardzo zakłopotany słysząc  kolejne odpowiedzi, które gdybym usłyszał je kilka wywiadów wcześniej mogłyby wytrącić mnie z poczucia, że choć trochę wiem o co pytam. Wydawało mi się, że zaczynam powoli składać jakieś większe myślowe twory, że z odbytych rozmów wyłania się przede mną coś ponadjednostkowego i szerszego. Starałem się to jakoś uchwycić, zamienić na zdania. Przesłuchiwałem niektóre fragmenty wywiadów kilkukrotnie w poszukiwaniu jakiejś jasności oraz wskazówek co zmienić w tym jak prowadzę rozmowy. Co wypada dobrze, co okazuje się kompletnie poniżej oczekiwań i wymaga natychmiastowej interwencji. Jedną z takich impresji było silne wrażenie, że niektóre z rzeczy o które pytam są nieporównywalnie ciekawsze i istotniejsze dla mnie niż dla moich rozmówców, że nieraz ich wypowiedzi nacechowane są pewnym zobojętnieniem i lekkim zdziwieniem jakbym pytał o kolor samochodu biorącego udział w wypadku zamiast zainteresować się czy przypadkiem ktoś w nim nie ucierpiał. Czułem się wtedy bardzo niepewnie i słyszę to teraz w nagraniach. Rozwlekam frazy, wstawiam jakieś słowa zamiast przecinków, a co drugie z nich to jakby. Najwyraźniej tak może wyglądać weryfikacja wstępnych założeń i pytań badawczych. Odbijają się od zmarszczonych zdziwieniem czół rozmówców i ich wzroków patrzących trochę dalej niż przed chwilą, po czym wracających do początkowego punktu zogniskowania, w którym wyrażają odczuwaną przed sekundą niewyraźną irytację, jakby mówiły z lekko naglącym wyrzutem chodźmy już stąd, nie tu na co patrzeć. Ja ich wtedy słucham, nie idę tam gdzie nie chcą, odwracam się razem z nimi i pytam o coś bardziej namacalnego o czym wiem, że oboje z chęcią porozmawiamy. Dialog ciągnie się dalej, znowu mówimy o tym co bliższe ludziom niż roślinom lub środowisku. Zastanawia mnie jak taka wrażliwość i świadomość istniejących środowiskowych świadectw badanej przez nas przeszłości funkcjonuje wśród ludzi młodszych od większości moich rozmówców. Bo, że w głowach ekspertów pracujących w rejonach chociażby stykających się z biologią taka wiedza jest dostrzegalna to fakt. Co więcej, w przypadku poznanych przez nas leśników z Sieniawy splata się jawnie z historią, wchodzi z nią w dialog, uzupełnia. Możliwe zatem, że historia środowiskowa nie jest czymś co niedawno się zaczęło i już odczuwa swój kres, bo niewiele nowego jest w stanie zaoferować. Myśląc raczej na szybko uważam, że takie jej postrzeganie byłoby sprzeczne z jej istotą, która opiera się o pojęcie trwania o wiele dłuższego niż to do czego przyzwyczajeni jesteśmy w ramach naszych ludzkich rytmów życia (no chyba, że ktoś siedzi w miejscu i zażywa opioidy od 20 lat). Tu nie powinno chodzić o dostrzeganie ciągle nowego, ale o utrzymywanie i pogłębianie świadomości, że to co nas otacza trwa w sposób ciągły wzajemnie się z nami warunkując. Świat nieludzkiej przyrody nie jest tak chory na innowacje jak my. Historia środowiskowa i jej związek z ludzkim życiem to zatem nie kwestia istnienia jakiejś relacji, bo co do tego ciężko mieć jakieś wątpliwości, ale zdecydowanie bardziej sprawa uważności i wrażliwości konkretnych ludzi, w szczególności tych żyjących w miejscach lekko przeklętych, wyrastających z gleby, w którą przed laty wsiąkała krew trudnych do zliczenia nieszczęśliwców.
Wracając jednak do mojej relacji z tematem i kwestionariuszem. Po kilku dniach zrozumiałem, że moje pytania nie są aż tak nośne, otrzymywane odpowiedzi zdawkowe, a kwestie które poruszam często wręcz nieistotne dla rozmówców. Trochę teraz żałuję, że nie udało mi się w trakcie wyjazdu jakoś lepiej zreformować mojego badawczego ukierunkowania. Nie mając szczególnego przekonania brnąłem dalej, pytając jednak coraz mniej. Chwilami myślałem nad zmianą tematu, lecz nic takiego co otworzyłoby moje oczy wyraźnie szerzej nie pojawiało się na horyzoncie myśli. Tym samym zacząłem się rozmywać jeszcze bardziej. Wyzbyłem się początkowych oczekiwań odnośnie tego co mogę usłyszeć i zacząłem dawać rozmówcom trochę więcej swobody. Po jakimś czasie miałem jednak dość zabawne wrażenie, że znam już wszystkie możliwe odpowiedzi i nie czuję potrzeby pytać kolejnych osób o to samo. Nie wiem czemu myślałem, że każda osoba będzie mówiła mi coś absolutnie niepowtarzalnego i odrębnego skoro pytałem ludzi o mniej więcej to samo. Jasne, że ich doświadczenia nie były tożsame, ale wystarczająco zbliżone abym mógł odczuwać pewną monotonię. Może dlatego do wywiadów z powrotem wplótł mi się wątek bandziorski, zawsze mocny, niepokojący, wzbudzający ekscytację. Nie tylko u mnie zresztą, bo po prawie czterech dniach prowadzenia wywiadów samemu, ponownie połączyłem siły z Olą i kolejnych rozmówców odwiedzaliśmy wspólnie. Tu chyba otwieram sekcję podwójnie indywidualnych doznań lub też takich z pogranicza indywiduum i czegoś wspólnego. Bowiem prowadzenie wywiadów w parach, w formie w jakiej robiliśmy to z Olą było czymś nieco innym niż nasze wspólne wywiady rok temu. Znowu niebagatelne znaczenie miała odrębność naszych tematów sprawiająca, że każde z nas poszukiwało u rozmówców czegoś nieco innego. Ja pytałem o obóz, las, konkretne przestrzenie, próbowałem dogrzebać się do związanych z tym wspomnień lub historii, nakierowywałem rozmowę w rejony, które dla Oli nie miały szczególnego znaczenia. Co jednak niewątpliwie istotne jej temat okazywał się za każdym razem niebywale inkluzywny i podatny na włączanie w jego obręb treści, które z pozoru nie musiały mieć wyraźnego związku. Jej zainteresowanie oddolną moralnością w czasach wojny i powojnia, ubraną w sformułowanie strategie przetrwania było na tyle pojemne, że w zasadzie ani razu nie czułem jakby to o czym bardziej ja rozmawiam i pytam nie miało dla niej żadnego znaczenia. Przeciwnie, każdy otwierany przeze mnie wątek, w którym pojawiał się motyw wyboru, w szczególności decyzji sytuacyjnych, szybkich, bezpośrednio realizowanych w działaniu stawał się równocześnie jej gruntem badań.

Współpraca w ramach grupy laboratoryjnej

 Wydaje mi się, że nasza współpraca układała się jeszcze lepiej niż na poprzednim wyjeździe, a zarysowana powyżej odrębność naszych zainteresowań i oczekiwań dawała raczej możliwość bardziej złożonego uzupełniania się niż była czymś co wzajemnie nam przeszkadzało. W poprzednich impresjach pisałem trochę o mechanice prowadzenia wywiadów w dwie osoby. Podtrzymuję to. Nadal uważam, że dla nas – etnografów początkujących taka formuła jest zdecydowanie łatwiejsza do obsłużenia. Mając obok siebie drugiego badacza/badaczkę można znaleźć w trakcie rozmowy znacznie więcej przestrzeni na swobodne wycofanie się w siebie i zastanowienie nad tym co dotychczas wydarzyło się w tym wywiadzie, czego jeszcze brakuje, do czego wrócić, jak to wszystko się układa i czego chciałbym dotknąć w następnej kolejności. Moja chwila ciszy była sferą mówienia Oli i odwrotnie. Bardzo trudno było mi jednocześnie słuchać z wytężoną uwagą oraz wyraźną atencją, notować na boku i myśleć o tym co dalej w tej rozmowie chciałbym sprowokować. Nie wykształciłem dotychczas tak pojemnej podzielności uwagi, aby efekty tego rodzaju symultanicznego działania i myślenia dawały satysfakcjonujące mnie efekty. Razem jest łatwiej, lżej, dużo spokojniej i mniej krępująco. Nie twierdzę jednak, że zawsze. Zdarzały nam się wywiady, jeden w szczególności, w których kwestie genderowe, to jest diametralnie różny stosunek rozmówcy do Oli niż do mnie, najwyraźniej oparty o silnie konserwatywne wyobrażenia o relacjach płci kulturowych, wprawiały nas w niemałą frustrację. W jednym z wywiadów nasz rozmówca praktyczne w ogóle nie zwracał na Olę uwagi, mówił tylko do mnie nawet gdy to ona zadała mu pytanie, strofował ją słowem i wzrokiem podszytym obrzydliwą pogardą, wyrzucając z siebie kilka seksistowskich uwag.  Trudne to było bardzo, również dlatego, że z mojej perspektywy rozmówca ten nieraz okazywał się źródłem całkiem wartościowych treści porządkujących historyczną faktografię terenu, a jego podejście do historii lokalnej nosiło znamiona bliskiej nam metodyki pełnej niuansów, ambiwalencji, złożoności i wrażliwości. Z jednej strony czułem, że chcę wyciągnąć z niego jeszcze więcej, z drugiej zbliżałem się do granic mojej powściągliwości wobec jawnego szowinizmu pana A. Wyszliśmy od niego ze szczerą ulgą, po tym jak z Olą nawet się nie pożegnał.
Ciągnąc dalej wątek, który stał się najwyraźniej osią tych impresji, czyli relacja badacza z tematem lub przedmiotem badania, chciałbym uderzyć w ton lekko dziękczynny i dodać, że nie tylko ja ścierałem się z dynamiką, odbiorem i charakterem wybranego przez siebie motywu badawczego i zawartych w nim pytań. Podobne przygody przeżywała reszta, jedni bardziej publicznie, chociażby Kalina, inni bardziej w sobie, jednak strzelam, że nawet i tym osobom przyszło parokrotnie porozmawiać o tych rozterkach z kimś innym. Każdego dnia był to temat aktualny, do którego dorzucaliśmy sobie kolejne doświadczenia, refleksje, wnioski. Pytaliśmy się siebie nawzajem jak nam wychodzi realizacja tego co planowaliśmy i zakładaliśmy, czy wiemy już coś więcej, jak to odczuwamy. Czuć było, że każdy potrzebuje w tym trochę wsparcia oraz jest w stanie zaoferować takowe innym, w miarę swoich możliwości. Dojrzewaliśmy w tym wspólnie, grupowo. Dzieliliśmy się chwilami wznoszącej satysfakcji i fascynacji, a także lecącego w dół znużenia czy rezygnacji. Zbiorowa huśtawka wrażeń, pomysłów, stanów, odczuć. Bardzo się cieszę, że mamy się nawzajem, po prostu. Bo nasza znajomość to nie tylko antropologia, badania, naukowość. W ramach tego wszystkiego zdążyliśmy poznać się już całkiem blisko, potrafimy się za sobą stęsknić i co dla mnie najważniejsze robić wspólnie rzeczy niezwiązane z wojną i powojniem na Podkarpaciu. Praktycznie każdego wieczora, w takim czy innym składzie, na centralnym placu zielonej przystani lub na tarasie domku toczyliśmy nasz mikro melanż o charakterze przede wszystkim rozmownym. Piękna forma zabawy sobą nawzajem, która nadawała temu wyjazdowi charakter przestrzeni swobodnego wyrazu dla tego co w nas z uwagi na to co wokół nas. Wiem, że nie spędzaliśmy tego czasu zawsze wszyscy razem i moje powyższe uwagi w tonie lekko generalizującym mogą dla kogoś okazać się całkowicie obce, niemniej nie miałem wrażenia jakby nasze wewnętrze podziały na swego rodzaju podgrupy były czymś trudnym do przekraczania. Wydaje mi się, że każdy odczuwał pewną dowolność robienia tego na co ma ochotę i z kim chciałby to dzielić. Zadawałem sobie kilka razy pytanie czy w ramach którejś z możliwych konfiguracji owych podgrup nie robimy przypadkiem czegoś w sposób, który mógłby być dla innych wykluczający i dochodziłem do wniosku, że nie. Wypadałoby mi co prawda skonfrontować to jeszcze z opinią innych, ale to już w rozmowie, nie w tekście.
Napisałem wyżej, że ten wyjazd nie miał dla mnie początku, dlatego z premedytacją piszę teraz, że te impresje nie mają dla mnie końca. Mogą mieć co najwyżej kontynuację odłożoną w czasie, może do momentu, w którym przesłucham, przepiszę i opracuję te wszystkie wywiady. Myślę, że nasze badania wkraczają teraz w fazę najbardziej złożoną i intensywną, której niejako zapowiedzią było to wypełniające moją percepcję po brzegi doświadczenie wyjazdu laboratoryjnego numer dwa.

IGOR FEDEROWICZ
 

Impresje z pierwszego wyjazdu

Niedostępny Ubieszyn

W ciągu pierwszego wyjazdu, swoje badania, tak jak połowa grupy, zacząłem w Manasterzu, w którym jednak nie zdołałem uzyskać informacji jakich szukałem, czyli relacji mieszkańców o wojennych i powojennych realiach w ich okolicy. Kierując się sugestią jednej z mieszkanek z którą udało mi się porozmawiać, udałem się następnego dnia do Ubieszyna pod Sieniawą. Ubieszyn okazał się dla mnie jeszcze mniej owocny, większość mieszkańców w najlepszym wypadku nie była skłonna do rozmowy ze mną, a większość czasu spędzonego tam zmarnowałem na błąkanie się w poszukiwaniu wskazanego mi wcześniej potencjalnego rozmówcy. Jego dom prawdopodobnie udało mi się ostatecznie zlokalizować, ale nie mogłem tego zweryfikować przez pozornie banalną przeszkodę, jaką okazała się zamknięta furtka. Warto zaznaczyć, że przez pierwsze parę dni prowadziłem badania w pojedynkę i większość decyzji podejmowałem wtedy dość impulsywnie. Napotykając opór najczęściej rezygnowałem z prób zgłębiania danego wątku i szukałem innych, łatwiej dostępnych tropów.
Tym sposobem drugi dzień badań spędziłem krążąc (pieszo) między Ubieszynem a Sieniawą, starając się znaleźć gdziekolwiek jakiś punkt zaczepienia, niestety bezskutecznie. W desperacji dostałem się nawet na krótką rozmowę w gabinecie proboszcza parafii sieniawskiej, która jednak poza niezręcznym doświadczeniem pierwszej mojej wizyty na plebanii nie przyniosła mi niczego innego. Proboszcz jedynie obejrzał kwestionariusz i stwierdził, że nie wie czy ktokolwiek z tutejszych mieszkańców chciałbym rozmawiać o takich rzeczach, jak wspomnienia z czasów wojny i powojnia. Zasugerował co prawda, że popyta albo powiadomi parafian podczas ogłoszeń na mszy, jednak nie próbowałem się z nim później dalej kontaktować i nie miałem okazji tego zweryfikować.

Kirkut w Sieniawie i pierwsza wizyta w Leżachowie

Pierwszą bardziej treściwą rozmowę w Sieniawie w jakiej wziąłem udział udało się przeprowadzić dopiero następnego dnia, kiedy dr Lubańska zabrała mnie i dwie inne członkinie naszej grupy, Adę i Zosię, na stary kirkut w Sieniawie, z którego opiekunem przeprowadziliśmy wspólnie wywiad. Mimo że rozmowa z nim krążyła głównie wokół Żydów i przesiedleń, czyli zagadnień, które nie były wtedy moimi głównymi zainteresowaniami w moim wyobrażeniu o moim nieistniejącym jeszcze temacie badań, to dzięki temu, że był to pierwszy udany (i nagrany) wywiad którego byłem częścią, przywrócił mi siły i zmotywował do kontynuowania pracy w terenie.
Po opuszczeniu cmentarza udałem się (znów w pojedynkę) do Leżachowa.  O Leżachowie wiedziałem nieco więcej jeszcze przed pierwszym pobytem dzięki jednej z prac robionych wcześniej na naszych zajęciach laboratoryjnych. Dlatego wiedziałem z uprzedzeniem trochę o jego historii jako miejscowości głównie ukraińskiej w międzywojniu i zakorzenionej w obrządku greckokatolickim. Miałem też już trochę informacji dotyczących bieżących problemów Leżachowa, czyli przede wszystkim powstałych niedawno, ku niezadowoleniu mieszkańców, zakładach utylizacyjnych w tamtej okolicy. Ponadto, w tamtym momencie dogodna lokalizacja Leżachowa, mieszczącego się między Sieniawą a naszym ośrodkiem w Manasterzu, również motywowała mnie do odwiedzin. Niezależnie czy był to ślepy traf czy przemyślana decyzja, okazało się to bardzo korzystne.
Już przy mojej pierwszej wizycie w Leżachowie nabrałem wrażenia, że trafiłem we właściwe dla siebie miejsce. Była niedziela i w tamtejszym kościele pw. Podwyższenia Krzyża Pańskiego trwała msza, lecz także odpust, dzięki czemu łatwo natrafiłem na mnóstwo ludzi. Z początku było to stresujące, bo oczywiście dopóki trwała msza nie mogłem zbytnio zacząć prowadzić rozmów, więc musiałem czekać przy straganach rozstawionych pod plebanią umiejscowioną w dosyć wyróżniającym się od reszty domów budynku, który, jak się dowiedziałem dopiero później, okazał się odremontowanym przedwojennym Domem Ludowym.
Gdy msza dobiegła końca, ludzie zaczęli rozchodzić się do domów, na moje szczęście powoli i przy okazji, rozmawiając między sobą. Taka sytuacja znacząco ułatwiła mi pierwsze kontakty z mieszkańcami. Ludzie byli w dobrych nastrojach, a pogoda sprzyjała spacerom i rozmowom na zewnątrz. Tym sposobem dość szybko zostałem skierowanych do paru osób wskazanych przez napotkanych przeze mnie uczestników odpustu jako najbardziej zorientowane w historii i sprawach okolicy, a także udało mi się przeprowadzić dwa pierwsze wywiady. Pierwszy był raczej rozmową na bardziej bieżące problemy wsi, tj wspomniane zakłady utylizacyjne, lecz także zaniedbanie poukraińskich zabytków, takich jak stara grekokatolicka cerkiewpw. Św. Nikity, cmentarz oraz kapliczki.
Choć oczywiście takich miejsc w naszym terenie było wiele, to tym, co sprawiło, że zacząłem patrzeć na Leżachów inaczej było nastawienie jego mieszkańców do nich. Zarówno moi pierwsi rozmówcy, jak i wiele osób po nich wykazywało co najmniej rozżalenie nad stanem miejsc pamięci po ukraińskiej historii wsi i bezczynnością parafii sieniawskiej w tej sprawie. Mając porównanie z doświadczeniami pozostałych osób z naszej grupy laboratoryjnej nabrałem mocnego przekonania, że Leżachów jest wsią wyjątkowo przyjaźnie nastawioną do swojej ukraińskiej przeszłości, zwłaszcza na tle reszty naszego terenu. Teraz już wiem, że było to przekonanie zbyt sielankowe, lecz nie żałuję tej pierwszej intuicji, aby zagłębić się w ten temat, bo rzeczywiście mieszkańcy w wywiadach oferowali wiele niecodziennych perspektyw na ukraińskość i jej relację wobec polskości i czy te kategorie w ogóle da się odnosić do realiów przedwojennego Podkarpacia.

Pierwsza ważna rozmowa

Chociaż nie była to moja pierwsza rozmowa w Leżachowie, wywiad który wywarł na mnie pierwsze mocne wrażenie przeprowadziłem z pewnym starszym panem, wujkiem (czy rzeczywiście spokrewnionym, czy ‘tytularnym’, tego nadal nie wiem) jednej z moich pierwszych rozmówczyń. Rozmawialiśmy na dworze, na ławce przed jego domem we dwójkę oraz z jego psem. Był to mój pierwszy „prawdziwy” wywiad i bardzo nie chciałem ryzykować spłoszenia rozmówcy, więc kiedy nie wyraził jednoznacznej zgody na nagranie, nie naciskałem i nie nagrałem rozmowy, zamiast tego starając się wyłapywać jak najwięcej z jego opowieści na bieżąco, bez wsparcia technicznego. Niestety siłą rzeczy straciłem przez to wiele potencjalnych ciekawych szczegółów i tropów badawczych, ale liczę na to, że uda mi się ponowić odwiedziny u owego pana i przeprowadzić z nim kolejną dogłębną rozmowę. Poza tym, że jego opowieści obfitowały  w  relacje z wielu wydarzeń z historii Leżachowa, przed, w trakcie i po wojnie, to inną jej wartością było dla mnie pierwsze doświadczenie pewnego „spoufalenia” z zupełnie obcym człowiekiem. To jak był w stanie opowiadać swoje  często traumatyczne wspomnienia z czasu II wojny światowej dało mi poczucie, że nasze badania rzeczywiście mają sens i że chcę w nich uczestniczyć . Po przeprowadzeniu tej rozmowy nabrałem przeświadczenia, że nie tylko ci członkowie społeczności, którzy zostali przez nią wytypowani na jej czołowych przedstawicieli (najstarsze osoby we wsi, zaangażowani w działalność społeczną lub pełniący oficjalne stanowiska obecnie lub w przeszłości) są faktycznie tymi posiadającymi największą wiedzę.
Po pierwszej wizycie w Leżachowie resztę wyjazdu spędziłem rozmawiając z jego mieszkańcami. Każdego dnia udawało mi się natrafić na kolejne tropy i zagłębiać się co raz bardziej w tamtejszą rzeczywistość. Kluczowy okazał się ostatni dzień wyjazdu w Leżachowie, kiedy wraz z kolejną współczłonkinią naszej grupy badawczej, Igą, rozmawialiśmy z najróżniejszymi osobami, uzyskując większy przekrój opinii o historii Leżachowa i rozbijając nieco moją początkową wizję bardzo proukraińskiej miejscowości. Trzy długie wywiady jakie przeprowadziliśmy tego dnia wywoływaly we mnie wiele skrajnych odczuć. Choć nie spotkaliśmy się z nieżyczliwością ze strony którychkolwiek z naszych rozmówców, to mogłem przekonać się o czasem rażących różnicach poglądowych między nami. Było to o tyle nietypowe doświadczenie, że jednocześnie byliśmy przyjmowani w gościnę przez te osoby, częstowani herbatą i ciastami i, przede wszystkim, raczeni długimi rozmowami o tematach z pewnością nie zawsze przyjemnych ani łatwych. Sprawiło to, że do dziś pamiętam wiele z tych rozmów, pamiętam oczywiście imiona rozmówców a także niektórych członków ich rodzin. Wiem też, że różne rzeczy, które od nich usłyszałem w zwyczajnych okolicznościach pewnie sprawiłyby, że nie chciałbym mieć z nimi więcej do czynienia, jednak w tym wypadku wciąż czuję się w pewien sposób do nich przywiązany i nie wyobrażam sobie, żeby niektórych z nich nie odwiedzić podczas następnego wyjazdu.
A chciałbym, żeby dalszy ich ciąg dotyczył przy następnych wyjazdach funkcjonowania najważniejszych intytucji kultury w Leżachowie w czasach wojny i powojnia. W pierwszej kolejności będzie to oczywiście cerkiew św. Nykyty i to jak mogła ona determinować tożsamość mieszkańców wtedy i współcześnie. Kierując się tropami z niektórych wywiadów chciałbym też jednak zagłębić się w temat nieistniejącej już szkoły w Leżachowie oraz dawnego Domu Ludowego, zwłaszcza, że pewne przesłanki o tym drugim wskazywałyby, że przed wojną skupiał on znacznie bardziej mieszkańców ‘ukraińskich’ niż polskich i kultywowano tam właśnie te ‘ruskie’ elementy tradycji mieszkańców, takie jak pieśni i tańce. Mam nadzieję, że uda mi się dotrzeć do jak największej ilości różnych relacji o działalności Domu z perspektywy zarówno mieszkańców deklarujących się jako „czyści” Polacy, tych piastujących swoje ukraińskie korzenie oraz wszystkich pomiędzy. Liczę też na to, że uda mi się dokładniej prześledzić losy tamtejszej cerkwii i tego jak udało się jej przetrwać okres powojonny, w przeciwieństwie do wielu podobnych świątyń na Podkarpaciu, zwłaszcza, że nadal mam wrażenie, że wpłynęło to na świadomość tam zamieszkałych i budowanie przez nich swoich poglądów i opinii na temat koncepcji narodu, wiary i tradycji.
Mimo że łącznie przeprowadziłem w Leżachowie tak naprawdę tylko kilka dłuższych rozmów, czuję się w jakiś sposób włączony w tę miejscowość. Oczywiście nie łudzę się, że jestem częścią tej społeczności po  jedynie wstępnych badaniach etnograficznych i nie wiem, czy będę po drugiej i trzeciej ani czy chcę nią być. Jednak mam potrzebę zaangażowania się w jej życie, zbadania jej przeszłości i obecnie zajmujących ją spraw, niezależnie od tego, czy będą one dotyczyć starej cerkiwi i jej „zawieszonego”  remontu, historii Domu Ludowego, czy wreszcie nieszczęsnych zakładów utylizacyjnych.

Impresje po drugim wyjeździe

Powrót do badań terenowych po roku przerwy okazał się mniej więcej tak wymagający jak się obawiałem oraz tak satysfakcjonujący jak na to liczyłem. Drugiemu wyjazdowi towarzyszyło jeszcze mocniejsze poczucie jakiegoś wyrwania się z codziennej rzeczywistości niż za pierwszym razem, trudno mi powiedzieć czy była to kwestia pandemii i semestru bez normalnych stacjonarnych zajęć czy wystarczyły już same badania. Niezależnie od tego, mam pewność, że w ciągu tygodniowego pobytu na Podkarpaciu udało mi się zagłębić w swój teren w nowy sposób i wydobyć z niego wątki które wcześniej przewijały się jedynie w tle moich badań czy wręcz zupełnie nie zauważałem ich istnienia.
Moim teren pozostał Leżachów, czyli wieś która jako pierwsza “przyjęła mnie” rok wcześniej, kiedy większość moich prób poszukiwań rozmówców spływała na niczym dopóki nie trafiłem właśnie na leżachowski odpust. Nie miałem jeszcze całkowitej pewności na czym chciałbym skupić swoje badania w tej miejscowości, tylko pomysł na to, żeby zagłębić się w historyczne i aktualne role i znaczenia tamtejszej cerkwi, cmentarza, dawnego Domu Ludowego i (nieistniejącej już) szkoły. Miałem poczucie, że jest w leżachowskiej społeczności do uchwycenia nie zawsze świadomie wyrażane przez mieszkańców przywiązanie do tych miejsc czy instytucji jako przeszłych gwarancji dla zwartej tożsamości ich wspólnoty. Moje przeczucia.
A przynajmniej tak myślałem, kiedy pierwszego dnia wróciłem w pojedynkę do Leżachowa i okazało się, że “Dom Ludowy”: po pierwsze jest zamknięty od dawna i funkcjonuje jedynie sporadycznie, głównie kiedy trzeba ugościć proboszcza z Sieniawy jeśli przyjedzie na mszę do stojącego naprzeciwko nowego kościoła; po drugie niekoniecznie funkcjonuje w pamięci części mieszkańców ani jako Dom Ludowy ani Dom Kultury, ponieważ te aspekty historii budynku zostały wyparte przez jego późniejsze zastosowania (również już nieaktualne) jak np.: przedszkole, siłownia, miejsce spotkań i imprez. Poza tym szkoła, o czym już wiedziałem, została wyburzona ładnych parę lat temu, a lokalny cmentarz nie cieszył się jakimś szczególnym zainteresowaniem mieszkańców. Wydawało się, że wszystkie te miejsca zostały sprowadzone do reliktów przeszłości, które być może otacza jeszcze jakiś sentyment niektórych, zwłaszcza starszych, osób, ale niewiele poza tym.
Na szczęście po pierwszym stosunkowo nieudanym dniu wróciłem do Leżachowa, tym razem w towarzystwie koleżanki z grupy, Olgi. Zazwyczaj o wiele łatwiej i sprawniej prowadzi mi się badania w towarzystwie i tak było też tym razem, kiedy już pierwszy krótki wspólny wywiad z Olgą jaki przeprowadziliśmy z panią C. pokazał mi inne spojrzenie na leżachowskie dyskursy o lokalnej przestrzeni i zarządzaniem nią. Perspektywa trochę młodszej niż większość moich dotychczasowych rozmówczyń i rozmówców pani C. pozwoliła mi zobaczyć pozorny brak zaangażowania części mieszkańców w debacie o historycznej i kulturowej roli cerkwi i pozostałych interesujących mnie miejsc nie jest tylko kwestią zaniknięcia czy ukrywania ukraińskich korzeni wspólnoty, ale także musi zostać osadzony w kontekście współczesnych politycznych lokalnych sporów i szerokich brakach w infrastrukturze wsi. Dzięki temu tam gdzie wcześniej widziałem głównie konflikt polskości z ukraińskością lub katolicyzmu z grekokatolicyzmem udało mi się zacząć dostrzegać też napięcia klasowe, ekonomiczne, pokoleniowe czy polityczne.
Chociaż oczywiście wątku ukraińskiego nigdy nie porzuciłem, ponieważ z pomocą Olgi udało mi się dotrzeć do całego nowego źródła pamięci o ukraińskiej obecności w Leżachowie jakim okazała się być pani Eugenia. Wywiad jaki z nią przeprowadziliśmy dalej uważam za jeden z najbardziej wartościowych dla prób odtworzenia obrazu dawnego i współczesnego Leżachowa. Rozmawiałem wcześniej już z różnymi starszymi mieszkankami i mieszkańcami z okolic Sieniawy, jednak dopiero rozmowa z panią Eugenią dała mi poczucie, że udało mi się zdobyć perspektywę kogoś kto żył ukraińską, ruską czy greckokatolicką tożsamością i potrafił opowiedzieć o doświadczeniach tej społeczności z pierwszej ręki.
Kolejne dni w Leżachowie dostarczały kolejnych ciekawych perspektyw. Wywiad z panem Marianem dostarczył wiele informacji o życiu religijnym związanym z dawną cerkwią a także o dorastaniu, pracy i ogółem życiu we wsi. Porozmawialiśmy też z panią Ludwiką  i jej córką. Wywiad z nimi był o tyle ciekawy, że pani Ludwika choć była jedną z najstarszych moich rozmówczyń, to do Leżachowa przesiedliła się dopiero jako już prawie, że dorosła kobieta, a poza tym część życia spędziła pracując w mieście. Rozmowa z paniami B. obfitowała w wiele ciekawych historii z czasów wojny, a także, nieco ku mojemu zaskoczenia, ciekawe i inne niż dotychczas przeze mnie spotykane spojrzenie na nie-polskie i nie-katolickie elementy w historii okolicy, tej wojennej i nie tylko.
Momentem przełomowym okazał się też wywiad, który mogłoby się wydawać został przeprowadzony bardzo na luzie, bez dyktafonu i dosłownie nad ogrodzeniem, ledwo zsiadając z rowerów. Była to rozmowa z panią P., która ani nie należy do najstarszych mieszkanek, ani nie miała wiele do powiedzenia o ukraińskich korzeniach leżachowskiejspoleczności. Pani P. jednak poza tym, że była bardzo życzliwą i rozmowną osobą, w czasie remontu cerkwi miała klucze do jej terenu (jako że mieszkała obok) i miała dużo kontaktu z osobami zaangażowanymi w prace nad budynkiem, czy to robotnikami, czy ekipą restauracyjną związaną z Andrzejem Żygadłą. I tak w ciągu z pozoru niezobowiązującej pogawędki prowadzonej przez płot dostaliśmy wraz z Olgą zupełnie nową narrację o wszystkich zawiłościach remontu cerkwi, a do tego masę innych ciekawych wspomnień o relacjach sąsiedzkich i klasowych dawnym Leżachowie. Przede wszystkim jednak po tej rozmowie postanowiłem, że muszę skontaktować się z panem Żygadłą.
Nie zrobiłem tego od razu. Przez parę dni dość powoli szukałem do niego kontaktu w internecie, przy okazji robiąc rozeznanie w politycznych zawiłościach gminy Sieniawa związanych z obecnym burmistrzem i proboszczem. W międzyczasie starałem się popowracać do różnych rozmówców z pierwszego wyjazdu, jednak w większości bez szczególnych sukcesów.
Wcześniej też odwiedzaliśmy z Olgą wielokrotnie leżachowski cmentarz, tak jak to robiłem to podczas pierwszego wyjazdu. Odwiedzanie tego miejsca od początku badań w Leżachowie było dla mnie zwykle momentem na refleksję i zebranie myśli, czy to po obfitym wywiadzie czy właśnie w momentach różnych terenowych porażek i wpadania w ślepe zaułki. Z każdą kolejną wizytą rozpoznawałem co raz więcej nazwisk z nagrobków, odkrywałem sieci pokrewieństw, utrwalałem przemiany jakie zachodziły w leżachowskiej społeczności z biegiem lat.

Śladami dawnych przysiółków

Pod koniec wyjazdu wraz z paroma osobami z naszej grupy oraz z dr. Magdą Lubańską udaliśmy się jednego dnia na długą “wyprawę” po okolicznych lasach pod przewodnictwem członków sieniawskiego nadleśnictwa. Sama wycieczka obfitowała w wiele historii na tematy wszelakie. I mimo że większość zebranego tego dnia materiału nie dotyczyła bezpośrednio Leżachowa, to całość dała nam na pewno bardziej ogólny ogląd przebiegu działań wojennych i partyzanckich na naszym terenie. Przed objazdem po lasach mieliśmy też z grupą okazję zostać oprowadzonymi przez proboszcza Grzywacza po sieniawskim kościele i znajdującym się pod nim grobowcem Czartoryskich.
Ostatniego dnia badań wreszcie dostałem się do Andrzeja Żygadły. Umówiłem się z nim po niedługiej rozmowie na Messengerze, w której wyjaśniłem co mnie tam sprowadza i czego chce się dowiedzieć. Żygadło był generalnie raczej chętny do rozmowy, chociaż problemem okazało się to, że mieszkał w Białobokach, czyli o wiele dalej od naszego ośrodka w Manasterzu niż Leżachów. Na szczęście podwiozła mnie dr Lubańska, która rano podrzuciła mnie do Białoboków, gdzie spędziłem następnie dobre sześć godzin.
Miewałem już długie wywiady, piłem z rozmówczyniami i rozmówcami herbaty lub byłem częstowany ciasteczkami, jednak spotkanie z Żygadłą było pierwszym moim wywiadem który odczułem jako całkowite wejście w dom rozmówcy i jakąś część jego życia. Rozmawialiśmy łącznie dobrych parę godzin, zjedliśmy obiad, widziałem jego pracownię (poza konserwacją zabytków zajmuje się też rysunkiem i malarstwem), pokazywał mi swoje i cudze teksty dotyczące cerkwi leżachowskiej i innych podobnych miejsc na Podkarpaciu. Wysłuchałem nawet wykładu/prelekcji z czasu kiedy jeszcze zaangażowany w projekt w Leżachowie.
Nie mam złudzeń, że ostatni wyjazd będzie łatwy, nie tylko ze względu na sytuację epidemiologiczną. Wiem, że prowadzenie badań samemu dalej jest dla mnie trudne i nie mam wątpliwości, że jeszcze nie raz odbiję się od drzwi albo zawaham się w ostatniej chwili i zawrócę spod furtki potencjalnego rozmówcy czy rozmówczyni. Jednak wydaje mi się, że aktualnie mam już na tyle wyraźny pomysł na to, co chcę jeszcze wydobyć z Leżachowa, że może się to mimo wszystko udać. Wciąż interesuje mnie kwestia ukraińskości i obrządku greckokatolickiego, ale po dostrzeżeniu wyraźniejszej obecności wątków klasowych, politycznych, ekonomicznych i tym podobnych mam wrażenie, że jestem w stanie objąć społeczność Leżachowa w pełniejszym wymiarze.

Cerkiew podczas badań w 2019. Fot. Igor Fedorowicz

Cerkiew podczas badań w 2020., fot. Igor Fedorowicz

Cerkiew w 2015 podczas trwania projektu "Inicjatywa na rzecz zachowania cerkwi w Leżachowie w jej formie i substancji", źródło:: http://tomaszmielnik.pl/pan/lazachow/lezachow-zewnatrz/index... [5]

Widok na leżachowski cmentarz oraz dwa stare dęby, drugi wyjazd.

 

IGA KONDRACIUK

 

Impresje terenowe po pierwszym wyjeździe

Na pierwszych badaniach etnograficznych na temat pamięci drugiej wojny światowej i powojnia na Podkarpaciu byłam wraz z grupą we wrześniu 2019 roku. Kiedy piszę ten tekst, jest czerwiec kolejnego roku. Od wyjazdu minęło dziewięć miesięcy. Na pewno gdybym opisywała swoje wrażenia na świeżo, zrobiłabym to inaczej. Trudno byłoby mi teraz odtworzyć cały wyjazd dzień po dniu. Wiele wartościowych informacji oraz doznań z terenu przepadło nieutrwalonych. Muszę przyznać, że nie przyłożyłam się do sporządzania notatek terenowych, za bardzo zawierzyłam mocy dyktafonu. Mimo to, pisanie po kilku miesiącach wnosi na pewno inną wartość – spoglądam na te wstępne badania z dystansem. Jestem chyba bardziej świadoma swoich mocnych i słabych stron. Czuję, że mam więcej odwagi, ale i pokory. I, co chyba szczególnie istotne, trochę tęsknię za terenem. Musiało minąć sporo czasu, abym zdążyła zatęsknić; kiedy kończył się nasz pobyt na Podkarpaciu, czułam ulgę, że to już koniec i chciałam wrócić do domu. Teraz myślę o tych pierwszych doświadczeniach badawczych znacznie cieplej. Sądzę, że jako grupa byliśmy wrzuceni na głęboką wodę i dobrze daliśmy sobie radę.
Większość wywiadów przeprowadzałam razem z Olgą, jednego dnia moim partnerem badawczym został Igor. Miałam też kilkakrotnie okazję spotkać się z rozmówcami razem z prowadzącą nasze laboratorium – dr Magdaleną Lubańską. Wreszcie, zdarzyło mi się działać w pojedynkę. Spotkałam się z mieszkańcami i mieszkankami Manasterza, Czerwonej Woli, Wiązownicy, Szówska i Leżachowa. Cieszę się, że prowadziłam badania z różnymi partnerami i partnerkami. Z każdą osobą czułam się inaczej, każde towarzystwo (a także jego brak) stawiało przede mną inne szanse i wyzwania. Przykładowo, w towarzystwie dr Lubańskiej czułam się pewnie i bezpiecznie, ale łatwiej było mi nieco odpuścić sobie wysiłek, który zwykle wkładałam w rozmowę. Jako że była przy mnie doświadczona antropolożka, czułam, że to bardziej na niej niż na mnie spoczywa odpowiedzialność za ramy rozmowy. Jednocześnie, zdarzyło się, że nasz rozmówca mówił tylko do dr Lubańskiej. Mam wrażenie, że ja – jako młoda, niedoświadczona studentka – pozostawałam dla niego niemalże niewidzialna. Przeciwstawną sytuacją było z kolei prowadzenie rozmów w pojedynkę, kiedy czułam, że jestem zdana całkowicie na siebie, co bywało zarówno wyjątkowo satysfakcjonujące, jak i frustrujące.
Trudnym zadaniem było dla mnie znalezienie pierwszego rozmówcy lub rozmówczyni. Czy to nie wydaje się nieco abstrakcyjne – przyjechać do obcej wsi i, ot tak, zainicjować z kimś rozmowę na temat wojny? Dość krępujące było zagadywanie przypadkowych przechodniów (sama nasza obecność wzbudzała wzmożoną uwagę, w końcu wszyscy mieszkańcy kojarzą się wzajemnie, a my byliśmy obcy), a co dopiero dzwonienie lub pukanie do domów. Warto wspomnieć, że nie zawsze przy drzwiach znajdował się dzwonek. W takich przypadkach pukałyśmy z Olgą do drzwi; nieraz długo nikt nie reagował, pukałyśmy więc głośniej i głośniej, niepewnie czekając pod drzwiami. Zdarzało się też, że nie wiedziałyśmy do którego budynku się kierować, kiedy na podwórku znajdowały się dwa domy i, często obszczekiwane przez psy, krążyłyśmy po posesji. Czułam się jak intruzka, która nieproszona narusza cudzą przestrzeń. Bardzo chciałam, żeby ten moment pierwszej niepewności już minął. Dzień dobry, jesteśmy studentkami i rozmawiamy z mieszkańcami okolicznych wsi na temat ich wspomnień i wspomnień ich rodziców z czasów wojennych i powojennych. Może chciał(a)by pan(i) z nami porozmawiać, coś nam opowiedzieć? – mniej więcej takimi słowami rozpoczynałyśmy rozmowy z większością osób, które ujrzały nas w progu swojego domu czy na swoim podwórku. Niecodziennie spotyka się obcych ludzi, którzy roszczą sobie prawo do wtargnięcia w miejsce najbardziej prywatne i do tego pytają przy samym progu o tak delikatne kwestie. Krępowało mnie to, że stawiam potencjalnego rozmówcę czy rozmówczynię w niezręcznej sytuacji – nieraz przecież nie ma się ochoty lub czasu z kimś rozmawiać, a mimo to podejmuje się interakcję, nie chcąc zachować się nieuprzejmie. Zdecydowanie, te pierwsze chwile spotkania i chwile tuż przed spotkaniem były dla mnie wyjątkowo trudne. Za każdym razem musiałam się przemóc, żeby wkroczyć w tę cudzą przestrzeń i za każdym razem sprawiało mi to dyskomfort. Dalsza część interakcji była znacznie mniej stresująca, nawet wtedy, kiedy rozmowa nie należała do najprostszych. Oczywiście, należy podjąć refleksję, jaki sposób rozpoczęcia spotkania jest najbardziej odpowiedni, ale trzeba w pewnym momencie odciąć się od zbytniego analizowania i stłumić wyobrażenia o swojej nachalności. I - jakby banalnie to nie zabrzmiało - działać, zdając się na odrobinę spontaniczności.
Pierwszego dnia badań spacerowałyśmy po Manasterzu z Olgą, a w międzyczasie dołączył do nas Igor. Nawiązaliśmy rozmowę z małżeństwem, które siedziało w samochodzie. A może w zasadzie to owo małżeństwo – pani Kazia i pan Stanisław – nawiązało rozmowę z nami? Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, jak to dokładnie było; wiem na pewno, że „czailiśmy się” niepewnie, widząc ludzi, z którymi moglibyśmy porozmawiać i zapewne wzbudzaliśmy zainteresowanie naszą niecodzienną, „czającą się” obecnością. Pani Kazia i pan Stanisław zaprosili nas na rozmowę do swojego domu za parę godzin, od razu wspomnieli też o tym, że pan Stanisław znalazł na swoim polu kości z czasów wojny, które zakopał potem na cmentarzu. To spotkanie znacznie wpłynęło na to, jak dalej potoczyły się badania moje i Olgi. Można powiedzieć, że pani Kazia i pan Stanisław zostali naszymi pierwszymi odźwiernymi. Wskazali nam kilku potencjalnych rozmówców, a przede wszystkim skierowali nas do kolejnej osoby, którą mogę nazwać odźwierną – pani Hani, siostry pana Stanisława, mieszkającej w sąsiedniej wsi, Czerwonej Woli. Ponadto, pożyczyli mi swój rower, co umożliwiło mi sprawną komunikację między pobliskimi wioskami.
Wspomniana wyżej pani Hania jest jedną z napotkanych w terenie osób, które wspominam najcieplej. Choć żadne ze spotkań z nią nie zaowocowało materiałem w postaci nagranego wywiadu etnograficznego – ba, niewiele rozmawiałyśmy o wojnie i powojniu – to jej wkład w nasze badania jest nieoceniony. Pani Hania z zaangażowaniem wskazała nam wiele osób w Czerwonej Woli, z którymi mogłybyśmy porozmawiać i w ten sposób przetarła nasze czerwonowolskie szlaki. Poza tym, jej ciepło i gościnność oswoiły wieś – pośród wielu obcych domów miałyśmy już ten jeden znajomy, do którego zawsze mogłyśmy się udać. Jeśli miałabym opisać panią Hanię w dwóch słowach, powiedziałabym, że jest serdecznie babcina. Miałam wrażenie, że traktuje nas niemal jak swoje wnuczki. Dbała, abyśmy nie były głodne, wykazywała się troską, przytulała nas na powitanie i pożegnanie. Przy pierwszym spotkaniu zostałyśmy poczęstowane proziakami (i przepisem na nie) – tradycyjnymi podkarpackimi plackami mącznymi, pieczonymi na blasze kuchni kaflowej. Pewnego dnia, kiedy pogoda była okropna – wiatr wiał tak mocno, że rower zatrzymywał się podczas jazdy, a moje etnograficzne próby nie były zbyt efektywne, zrezygnowana, zadzwoniłam do pani Hani z pytaniem, czy mogłabym przyjść do niej ogrzać się i wypić herbatę. Oczywiście, zostałam ugoszczona gorącą herbatą; a także pierogami ruskimi, zupą i słodką domową nalewką, którą piłam, oglądając z panią Hanią M jak miłość. Serdeczna rozmowa o perypetiach serialowych bohaterów potrafi wnieść wiele optymizmu w wietrzny i niesprzyjający dzień.
Podczas badań miałam świadomość, że często pytam o doświadczenia traumatyczne i intymne, co budziło we mnie etyczne wątpliwości – czy moje badania licencjackie motywowane chęcią tworzenia przekazów o wojnie osadzonych w jednostkowym doświadczeniu są rzeczywiście warte tego, by rozdrapywać i tak często niezagojone rany? Rozmawiałyśmy z Olgą z mężczyzną, który był wychowywany w męczarniach przez wujka i jego żonę. Opowiadał o tym, jak to jako kilkuletnie dziecko pasł krowy. Jak nie miał butów. Jak karmiono go kluskami, w których były muchy (Tam było więcej much, jak tych klusek, a on, a ona mnie „łup!”, ja mówię: „a gdzież to będzie jadł, jak tu jest sama mucha”, a ona mnie „trach!” w kolano. Ta… jego żona). 17 kwietnia 1945 roku, kiedy oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii podpaliły domy w Wiązownicy, niespełna dziewięcioletni chłopiec został sam. I on mnie krzywdę robił i jak palili, to on mnie zostawił. (...) I chciał, żeby ja się spalił, zostawił mnie. Rozmówca powtarzał, że wujek chciał go zgładzić ze świata. Kiedy pytałyśmy, na przykład, o stosunki między Polakami i Ukraińcami w latach 40., o wspomnienia z wojny, to mówił, że nie wie – bo  nigdzie nie mógł wychodzić, był jedynie wyganiany, aby paść krowy. Nie. Mało pamiętam. Mówię pani, że ja to taki byłem… nigdzie nie wolno mi było wyjść, nigdzie ni tego, tylko takie… w takiej męczarni byłem. Małej. Pytałyśmy o tę wojnę, o powojnie, ale jaki ten kontekst ogólnoludzkiej tragedii był odległy i nieobecny w zestawieniu z przemocowym domem. Osobista tragedia rozmówcy, ta „mała męczarnia”, rozgrywała się na tle makrotragedii wojny. Wojna była tu tylko tłem. Niezręcznie aż było o nią pytać, kiedy opowieść o okropnym domu pojawiała się w większości dłuższych wypowiedzi. Pytałam więc o to, co wydawało się naprawdę ważne – o osobistą historię mężczyzny – wciąż nie będąc jednak pewną, czy powinnam zagłębiać się w szczegóły tej drastycznej przeszłości. Nie rozmawialiśmy już o czymś, co poza osobistą tragedią milionów jest jednocześnie utrwaloną traumą zbiorową, tylko o czymś odrębnym, bardzo intymnym. Nie mam profesjonalnych narzędzi, żeby „zaopiekować się” moim rozmówcą (który z resztą o tę „opiekę” wcale nie prosi). Podczas spotkania mogę jedynie posłużyć się intuicją i empatią, dać moją obecność i uwagę. Niektóre rozmowy trwają trzydzieści minut, inne – dwie godziny. Kiedy ten czas mija, dziękuję za spotkanie. Wychodzę zazwyczaj dotknięta tym, co usłyszałam, w pewnym stopniu przez to zmieniona i idę dalej, prowadzę kolejną rozmowę, nagrywam, notuję. A z czym zostawiam tego człowieka, który otworzył się przede mną? Martwię się o to. Wiem, że część napotkanych w terenie osób – bo na pewno nie wszystkie – potrzebuje opowiedzieć swoją historię i zostać wysłuchanym lub wysłuchaną. Ale nie wiem, czy każdy, kto – nawet bez intensywnej namowy z mojej strony – zdecyduje się otworzyć, znajduje w naszej rozmowie coś dobrego dla siebie. Pozostaje mi mieć nadzieję, że tak.
Wraz z tokiem trwania badań budujące stają się dobre doświadczenia z odbytych już spotkań i poczucie, że część z rozmów wniosła wartość nie tylko do moich badań, ale także do codzienności osób, które podzieliły się ze mną swoją opowieścią. Optymizmem napawa mnie również to, że na najbliższy wyjazd laboratoryjny udam się już z zawężonym i bardziej skonkretyzowanym zakresem zainteresowań badawczych. Będę zgłębiać to, jak wygląda pamięć o wojennych i powojennych losach kobiet w wioskach powiatu jarosławskiego i przeworskiego. I choć nie postawiłam jeszcze przed sobą precyzyjnych pytań badawczych (chciałabym, aby wyłoniły się one poniekąd oddolnie podczas najbliższego wyjazdu), cieszę się, że moje przyszłe rozmowy będą zogniskowane wokół jednego tematu. To, że znacznie bardziej niż początku wiem, czego szukam, dodaje mi pewności i zapału do badań.

KALINA KRZYSZTOFIK

 

Impresje z I wyjazdu


Pierwsze przygody terenowe

Dotarcie do Manasterza było równocześnie moja pierwszą trudnością jak i pierwszym małym zwycięstwem. Jest to dla mnie znamienne, ponieważ ta dwoistość towarzyszyć mi będzie nie tylko przez całe badania, ale i jako posmak po nich. Żeby dotrzeć do Manasterza z Krakowa wystarczy wsiąść w pociąg do Przeworska, tam zaś złapać busa do wsi. No tak, tylko busa tego trzeba znaleźć. Słabo oznakowane, rozpoznawalne raczej dla miejscowych, przepełnione tego dnia młodzieżą szkolną busy odjeżdżały jeden po drugim, ja zaś miotałam się między peronami pytając każdą napotkana osobę o to, jak do Manasterza dojechać. Okazało się, że nawet mieszkańcy tych okolic nie potrafili mi pomóc. Jednak gdy po dwóch godzinach udało się i byłam już w środku transportu nagle zrozumiałam, że nie wiem gdzie wysiąść. Przecież nie było żadnych tabliczek, znaków czy przystanków, wszyscy miejscowi wiedzieli gdzie wysiąść by dotrzeć do domu. Trochę zmęczona już eskapadą obróciłam się do kobiety w autobusie pytając, czy może przypadkiem nie wysiada w Manasterzu. Chyba ją przestraszyłam, złapała bowiem torebkę i nie chciała odpowiedzieć mi na pytanie. Jednak młoda dziewczyna, siedząca obok z zaskakująco szerokim uśmiechem powiedziała, że ona wysiada w Manasterzu i jeżeli chcę, może mnie tam zaprowadzić. I tak znalazłam pierwszą przymilną mi twarz. Andżelika Zaprowadziła mnie do sklepu, podobno to najlepsze miejsce na rozpoczęcie badań terenowych. Osoby przebywające w sklepie i w jego okolicy wydawały się troche poruszone naszą obecnością, dawało się wyczuć zaciekawienie. Dzięki pani sklepikarzowej już chwilę później miałam umówiony pierwszy wywiad, z jak się później okazało, miejscowy historykiem, panem E.

Ulica w Manasterzu. Fot. Zuzanna Deptuła

Rozmowy i  chwile dzielone z mieszkańcami Manasterza

Właśnie takim terenem będzie w tej opowieści Manasterz: słodko-gorzkim. Z jednej strony zmęczenie, z drugiej moje ogromne obawy o wchodzenie w teren zniknęły mniej niż godzinę po przyjeździe. Z jednej strony gościnność i otwartość, z drugiej niezaprzeczalny posmak tajemnicy i ciężaru noszonego przez te tereny od wielu lat. Z jednej strony Rosja, z drugiej strony Niemcy. A gdzieś między tym wszystkim nasi rozmówcy i ich rodziny, przodkowie, sąsiedzi.
Manasterz to niewielka wieś w powiecie przeworskim, położona tuż nad brzegiem rzeki San.
Badań, na całe szczęście, nie prowadziłam sama, wszystkie wywiady, pomimo coraz bardziej widocznej rozbieżności zainteresowań, przeprowadzałam z Zuzanną. Wielokrotnie chwaliłyśmy sobie decyzję o podjęciu tej próby we dwójkę, bowiem okazało się, że miałyśmy bardzo zbieżne wątpliwości, początkowe zainteresowania i pytania odnośnie ''wchodzenia w teren''. Jednak już pierwszy wywiad, z panem E. dał nam wystarczającą ilość tropów by rozpalić nasz zapał do szukania kolejnych rozmówców. Pan E. bowiem już pierwszego dnia nieświadomie postawił przed nami pytanie, które nie opuszczało naszego kwestionariusza niemalże do końca wyjazdu: ,,kto rozebrał cerkiew w Manasterzu?”. To był też powód, który mnie wielokrotnie popychał do działania, dawał zapał i ciekawość. Dla mnie w pewnym momencie badania jakby zeszły na boczny tor. Stała przed nami ogromna tajemnica, coś, dla mieszkańców oczywistego, dla mnie zaś nieuchwytnego.
Wielokrotnie miałam do siebie wyrzuty, gdyż czułam, jakby sensacyjność zdarzeń, ich zagmatwanie i to, że tak dużo pracy muszę włożyć w odnalezienie informacji o to kto, gdzie i dlaczego, sprawiały, że czułam się bardziej jak detektyw, nie antropolog. Z perspektywy czasu wiem, że nie mogę tego zapału wywołanego tajemniczością, budzącego we mnie zapędy detektywistyczne, ocenić jednoznacznie. Negatywnym jest, ponieważ sprawił, że znacznie bardziej zaczęłam wyczulać się na fakty zapamiętane przez rozmówców, czułam chęć szukania ''prawdy'' zamiast ze zwiększoną intensywnością analizować sposobu rozmawiania, tego jak rozmówcy mówili, co dla nich było ważne. Z drugiej strony zapał ten miał pozytywny aspekt. Badania te były bowiem moja pierwszą próbą etnograficzną, tematyka ich zaś okazała się być momentami wyjątkowo ciężka. Pytania które przygotowaliśmy były emocjonalnie ciężkie dla nas, ale przede wszystkim dla rozmówców. Mimo wcześniejszego przygotowania, zetknęłam się z nieoczekiwanie silną ścianą rozdrapywanego cierpienia, nie zawsze wyrażanego explicite, ale odczuwanego w sposobie rozmowy, przemilczanych elementach, członkach rodziny, czułych zdrobnieniach. Myślę, że ten element drastyczności badań został przeze mnie zneutralizowany poprzez skupienie się na szukaniu nitki, która prowadziła do kłębka sensacyjności minionych zdarzeń.
Badanie pojedynczej wsi, Manasterza, okazało się być nieocenionym doświadczeniem badawczym. Wybór ograniczonego terenu badań pozwolił mi zrozumieć, jak istotne są nie tylko same spotkania z mieszkańcami, ale także elementy empiryczne, możliwość doświadczenia np. przestrzeni, które później umożliwiło nam postawienie kolejnych pytań badawczych. Np. fakt, iż ludzie niegdyś będący silnie związaną ze sobą grupą znajomych już nie odwiedzają się, wolą o sobie nawzajem nie wspominać, lub fakt, że informacje można było otrzymać tylko dzięki pytaniu: a kto mieszka w tamtym domu?
Pomimo naszej obopólnej otwartości 'zagadywanie' ludzi nie zawsze przychodziło łatwo. Pierwszego dnia prowadzonych badań, już po rozmowie z Panem E., będąc delikatnie ośmielone postanowiłyśmy 'zagadać' przypadkowego przechodnia, który wydawał nam się interesujący. Pan zaszedł jednak w ślepą uliczkę, aby porozmawiać z sąsiadem. My zamiast pójść na dalsze poszukiwania, lub podejść do obu mężczyzn usiadłyśmy w krzakach, wiedząc przecież, że kiedyś będzie musiał tą samą drogą wrócić. Ostatecznie udało nam się porozmawiać z panem A., który zaprowadził nas do kolejnego z naszych rozmówców. I tak na poły dzięki rosnącemu przyzwyczajeniu do zaczepiania nieznajomych, a na poły dzięki szczęściu i rosnącemu doświadczeniu udawało nam się z dnia na dzień zaznajomić z dużą i istotną częścią mieszkańców Manasterza.
Nasi rozmówcy zdecydowanie nie tworzyli jednego wspólnego „my”.  Nie chcę, ale także nie mogłabym ich zgeneralizować jednym określeniem. W zdecydowanej większości byli bardzo gościnni, spokojnie mogę powiedzieć, że nigdy nie zjadłam tylu winogron, co podarowanych mi przez wszystkie osoby, które gościły nas w swoich domach. Grzeczne odmawianie pomocy nie sprawdzało się jako taktyka dla żadnej ze stron, ani dla nas, ani dla rozmówców. I tak gdy wracałyśmy każdego dnia do przystani najedzone ciastkami, winogronami, domowymi sokami, pierogami i jeszcze raz winogronami, jak i gdy rodzina, mimo uprzejmościowych protestów, zmuszona była przyjąć naszą pomoc przy kopaniu ziemniaków. My zachowywałyśmy się analogicznie, gdy dostałyśmy ofertę pożyczenia rowerów, symbolicznego kieliszka, czy spędzenia czasu z miejscową młodzieżą przy tzw. Grzybku. Jedyna stanowcza odmowa jaka padła z naszej strony to niestety moment, gdy zaprzyjaźniony pan zaoferował nam po szczeniaczku, gdyż jego suczka urodziła ich więcej, niż się spodziewał. Zdarzały się jednak również osoby bardziej skryte w sobie, mniej wylewne i bardziej zachowawcze. Ludzie z reguły mówili o sąsiadach dobrze, jako o porządnych i spokojnych ludziach. Zdarzały się również sytuację, gdy nieświadomie poruszałyśmy czułą towarzyską strunę. Nie chcę więc pisać o nich w kategoriach sielankowych co ich by umniejszało, nie zamierzam również oceniać ich negatywnie, jednak spokojnie mogę powiedzieć, że moje subiektywne odczucia pozostały pozytywne.
Przez cały wyjazd towarzyszyło mi poczucie, że nie do końca potrafię uchwycić i wyrazić temat moich zainteresowań, jakie tropy badawcze najbardziej mnie ciekawią. Nie był to brak zainteresowań, ale raczej właśnie ich zbyt duża ilość, która nie wydawała mi się połączona żadnym mianownikiem. Jednak zaczął się on ujawniać, gdy dzięki naszej prowadzącej laboratorium Magdzie Lubańskiej udało nam się przeprowadzić wywiad w Przeworsku, z założycielem i przewodniczącym organizacji Przeworskich Patriotów Michałem, niewiele starszym od nas. Był on dla mnie niespotykanie interesującym rozmówcą, głównie, ponieważ w nowy dla mnie sposób wyrażał swoje poglądy zarówno polityczne, religijne, jak i historyczne czy personalne. To był bardzie wyraźny mojego zainteresowania ideologią, tego jak egzekwowana była kiedyś, w jaki sposób się przejawiała, tego, w jakie tropy można odnaleźć między przeszłością a teraźniejszością w odnoszeniu się do rzeczywistości, oraz jak narracje mniejszościowe wpisują się, lub nie w to co proponuje większość.
Trudnym zadaniem jest myślenie, a tym bardziej pisanie tak, by oddać głos rozmówców, a nie swoje impresje na ich temat. Nie jest to oczywiście całkowicie możliwe, jednak wydaje mi się bardzo ważną próba odtworzenia kategorii, którymi posługują się i w jakich myślą nasi rozmówcy. Dlatego też wywiady pogłębione, powracanie do tego samego rozmówcy okazywało się bardzo silnym i wartościowym doświadczeniem. To jedyny sposób by zweryfikować co w wywiadzie było przypadkiem, lapsusem, czy pomyłką, czy jakie informacje, zdarzenia oraz przeżycia dana osoba uważa za ważne dla siebie jak i dla społeczności czy okolicy. Wydaje mi się, że powrót pozwala też rozmówcy na poczucie się bardziej swobodnie w obecności obcych jednak osób zadających często trudne emocjonalnie pytania. To też miejsce by docenić wdzięczność za to, jakim jednak zaufaniem potrafili obdarzyć nas mieszkańcy, oraz, że tematy te są ważne do upamiętnienia i zbadania również dla nich.
Rytm dnia w trakcie badań całkowicie wyznaczały wywiady. Z początku znacznie większą część czasu zajmowało nam przemieszczanie się od domu do domu w poszukiwaniu kogoś zainteresowanego rozmową. Po paru dniach, gdy znałyśmy już więcej mieszkańców, oraz gdy nasze zainteresowania były coraz bardziej sprecyzowane, znacznie więcej czasu poświęcałyśmy na rozmowach i świadomym docieraniu do celu, niźli kręceniu się po okolicy. Jednak zawsze było coś do roboty. Wchodzenie w teren miało jednak wiele odsłon. Ponieważ był to nasz pierwszy raz, większość naszych działań była dyktowana ciekawością i chęcią działania, paradoksalnie brak było w tym irytacji. Kiedy ostatniego dnia badań trafiłyśmy do Kostkowa szukając rozmówcy nasza ciekawość wzbudzona nową miejscowością była wyjątkowo rozbuchana. W oczekiwaniu na wywiad chodziłyśmy po wsi oglądając stare chałupy, czasem przygotowywane do rozbiórki, czasami całkowicie zapomniane, a w jednym przypadku już w całkowitych gruzach. Jednak właśnie tam do antropologicznej ciekawości doszedł zapał niemalże archeologiczny. Chodząc po opuszczonych domach i stodołach rozglądałyśmy się podziwiając przedwojenne budownictwo, zapomniane sprzęty rolnicze i codziennego użytku.

Zdjęcie domu przygotowywanego do rozbiórki Fot. Zuzanna Deptuła

Figura Matki Boskiej. Kostków. Fot. Zuzanna Deptuła

 

Impresje po II wyjeździe

 

Wiązownica – pierwsze wrażenia

Zaskoczenie i niedostosowanie to słowa najlepiej opisujące moje pierwsze dni w terenie.
,,Jest pierwszy dzień, a czuję się, jakby Wiązownica mnie połknęła, przeżuła i wyrzygała”, to jeden z pierwszych zapisków w moim dzienniku terenowym. Pierwszy dzień w Wiązownicy dobitnie umożliwił mi poczucie tego, co wcześniej wiedziałam, ale nie było to przeze mnie uwewnętrznione.
Zanim pojechałam do Wiązownicy miałam przygotowanie teoretyczne, widziałam tę miejscowość na mapie, zapoznałam się z przeprowadzonymi w niej wywiadami Igi Kondraciuk i Olgi Załęskiej, sprawdziłam formalności takie jak wielkość i liczbę mieszkańców. Najwyraźniej jednak nie potrafiłam sobie jej rozmiaru uzmysłowić. Rok temu terenem moich badań był Manasterz i przyzwyczaiłam się do wizji badań jako krótkich spacerów, w trakcie których całą wieś można przejść w przeciągu godziny. Nie byłam przygotowana na odległości, jakie były charakterystyczne dla tak obszernej miejscowości jak Wiązownica. Pierwszego dnia nie byłam tak naprawdę pewna, jaki jest co stanowi mój teren badań, na czym się skupić, co drążyć, jakich rozmówców szukać. To nie tak, że nie miałam pomysłu, miałam ich raczej zbyt dużo.

Fot. Mapa powiat jarosławski.
[6]

Pierwszego dnia po przyjeździe na Podkarpacie Piotrek podwiózł mnie samochodem do Wiązownicy. Pierwotnym planem było przejście wsi, złapanie klimatu miejsca, zobaczenie miejsc o których wcześniej tylko czytałam, czy widziałam na zdjęciach. Wysiadłam więc pod urzędem gminy, by ulec zdziwieniu, dalej wynikającemu z nieuchronnych porównań z Manasterzem.

Plac urzędu gminy Wiązownica. Fot. K. Krzysztofik

Sama nie wiem, dlaczego nie udało mi się skojarzyć faktów wynikających z tego, że Wiązownica jest wsią gminną- a zatem większą, bogatszą, bardziej doinwestowaną. Moje pierwsze zetknięcie z nią opisuję w czasie teraźniejszym:
A więc, wysiadłszy więc pod urzędem gminy jestem szczerze zaskoczona. Staję na wybrukowanym placu, na środku którego stoi betonowa fontanna, w moim pierwszym skojarzeniu stylizowana na antyczną. Budynek gminy przywitał mnie mottem złożonym z metalowych liter przyczepionych do fasady: prawda, sprawiedliwość, dobro, piękno. Trochę na uboczu placu widzę krzyż, o którym wiem, że jest pozostałością po cerkwi zburzonej w latach 50. Stoją pod nim dwa wygasłe znicze, a krzyż ozdobiony plastikowymi kwiatami.

Krzyż upamiętniający cerkiew. Fot. K. Krzysztofik

Na przeciwko urzędu widzę Lewiatana, ale już wiem, że to nie jest miejsce dobre, by zacząć badania- to nie jest mały, osiedlowy sklepik, a miejsce, pod które mieszkańcy podjeżdżają samochodami, by zrobić szybkie zakupy i uciec do domu. Prosto spod urzędu idę paręset metrów dalej, do kościoła. Jest zamknięty, ale nie przyszłam oglądać wnętrza. Szybko rzucam okiem na dzwonnicę i pomnik Jana Pawła II, pod którym leżą liczne znicze i dość świeże jeszcze kwiaty i poszłam zobaczyć interesującą mnie tablicę. Pod tablicą wmurowaną w ścianę frontową kościoła stoi wiele zniczy i kwiaty. Jest to tablica odkryta 6 października 2013 roku, ofiarowana przez ,,społeczność Wiązownicy i okolicznych miejscowości”. U szczytu granitowej tablicy znajduje się cytat ,,Choć nawet w ludzkim rozumieniu doznali kaźni, nadzieja ich pełna jest nieśmiertelności”. Dalszy tekst brzmi: ,, W hołdzie mieszkańcom wsi Wiązownica i okolicznych miejscowości zamordowanym przez OUN-UPA w dniu 17.04.1945r.

Tablica upamiętniający mord w Wiązownicy. Fot. K. Krzysztofik

Dla uczczenia bohaterskiej obrony Wiązownicy oraz kościoła parafialnego przez ks. proboszcza Józefa Misia, żołnierzy AK i NOW oraz społeczność lokalną. Dla upamiętnienia rodzin innych narodowości, które z narażeniem życia ratowali mieszkańców Wiązownicy i sąsiednich wsi. Dla potomnych ku pamięci i przestrodze w 70 rocznicę ludobójstwa dokonanego na ludności polskiej przez OUN-UPA na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1943-1947”. Od razu w oczy rzuca mi się, że na tablicy upamiętniona została również rzeź wołyńska. Zwróciłam również uwagę na fakt, iż w osobny sposób wyszczególnione zostały osoby innych narodowości oraz Polacy. Po tej krótkiej konstatacji ruszam dalej w drogę. Idąc główną ulicą zauważam ruch w oknie domu, staję więc przed nim i czekam, aż ktoś się wyłoni. Wtem starsza pani szybko otwiera okno i pyta, czy w czymś może mi pomóc.
I tak rozpoczęła się moja pierwsza rozmowa, z panią x oraz jej siostrą, które niestety były starsze i schorowane, nie była to więc rozmowa napakowana informacjami. Wyszłam jednak zadowolona myśląc, że wejście w teren pójdzie mi jak po maśle. Chodziłam więc od domu do domu próbując nawiązać rozmowę. Nauczona zeszłorocznym doświadczeniem wchodziłam na podwórka domów nie czekając na żadnego z domowników, furtki nie mają zresztą dzwonków, ale na każdej jest tabliczka ostrzegająca o niebezpiecznym psie. Szybko ostudził się mój zapał. Wszyscy napotkani ludzie odmawiali rozmowy, raz zostałam wygoniona z podwórka, na którym pani nakrzyczała na mnie, że jej pies przecież mnie zaatakuje. Lekko przestraszona i coraz bardziej podłamana straciła pewność siebie potrzebną by wejść na plac obcej osoby. Wtedy zorientowałam się, że wieś po której się poruszam jest dziwnie opustoszała. Ani na ulicach ani na podwórkach, ani pod kościołem czy urzędem gminy nie spotykałam nikogo. Zauważyłam wiele świeżych zmian, idąc ulicami, jak na przykład nowe numery domów czy nazwane ulice (jak się później dowiedziałam to przedsięwzięcie sprzed 3 lat), ale również brak jakichkolwiek przydrożnych drzew czy krzaków, które nie tylko uniemożliwiałyby schronienie przed trzydziestostopniowym słońcem, ale też zaspokojenie potrzeby fizjologicznej, która stała się dla mnie zmorą tego wyjazdu- oddawanie moczu.
Po przejściu 10 kilometrów w upalnym słońcu w te i wewte, ze spalonymi ramionami i przegrzaną głową poszłam do sklepu, poszukać czapki. Niestety, do wyboru miałam albo kupić majtki i ubrać je na głowę, albo tetrową pieluchę - wybrałam to drugie. W tym specyficznym ubiorze załamana samotnością, opustoszałą wsią i niemożnością sprecyzowania tematu badań, próbowałam złapać autostop do ośrodka. Nikt się nie zatrzymał, ale każdy się obrócił. Wróciwszy do Zielonej Przystani byłam przekonana, że muszę zmienić temat badań, ten dzień niesamowicie mnie wyczerpał i zachwiał moją pewność siebie.
Pierwszy dzień badań jako jedyny tak dokładnie odbił się w mojej pamięci, ponieważ był najtrudniejszy, oraz sygnalizatorem tego, jak trudny czas, wbrew moim oczekiwaniom mnie czeka. Dał mi jasny ogląd na wagę cielesności badaczki w terenie, oraz tego, że aspekt fizyczny faktycznie wpływa na jakość mojej pracy. Trudności fizyczne nie były jednak jedynymi, które napawały mnie wątpliwościami. Silnie uderzyła mnie kwestia wątpliwości etycznych w trakcie tego wyjazdu. Każdy z nas musiał znajdować sposób na lawirowanie w odpowiedzi przed niewygodnymi pytaniami natury politycznej czy religijnej. Osobiście nigdy w odpowiedzi nie skłamałam, jednak wiem, że wielokrotnie dawałam do zrozumienia, lub milczałam w temacie newralgicznych kwestii.

Emocjonalne poruszenia

Prowokowało to u mnie wątpliwości natury etycznej i niepokój, zderzenie w mojej świadomości mojego obrazu samej siebie kontra wyobrażonego przeze mnie obrazu, który musieli uzyskiwać moi rozmówcy. Czułam się trochę tak, jakbym podstępem wykorzystywała ich do uzyskania informacji. To uczucie pogłębiało się, gdy byłam świadkinią wypowiedzi lub sytuacji które usilnie chciałabym skontrować, nie zgadzając się lub walcząc o swoją podmiotowość – w każdym razie odezwać się w sposób, który wykraczałby poza ustaloną relację między mną a rozmówcami. Czasami było to sprowokowane przez wykraczające poza granice mojego komfortu aluzje czy komentarze o podtekście seksualnym, częściej przez agresywnie lub dobitnie wyrażane poglądy. Zdarzyło mi się jednak też, że poruszyła mnie niemal do łez historia starszej rozmówczyni, co wcześniej nigdy mi się nie przytrafiło. Ta opowieść jednak poruszyła we mnie moją prywatną czułą strunę, co zaskoczyło mnie, ponieważ na poprzednim wyjeździe nie zdarzały mi isę ani momenty wzburzenia, ani wzruszenia, żadne silne emocję. Tym razem brałam wszystko znacznie bardziej personalnie, przez co gorzej kontrolowałam emocje, co nie tylko wpływało na jakość prowadzonych wywiadów, ale też doprowadziło mnie do skrajnego psychicznego wyczerpania.
Mimo tych wszystkich trudności, które towarzyszyły mi przez całe dwa tygodnie, po trzech dniach udało mi się wpaść na trop pasjonującego zagadnienia, które zaczęło powoli stawać się dla mnie rdzeniem badania. Zaczęło się od wywiadu z pracownicą urzędu gminy, z którą rozmowa była właściwie przypadkiem, gdyż trafiłam do niej z powodu zbieżności nazwiska z miejscową historyczką. Kobieta ta przez pierwszą godzinę rozmowy odnosiła się do mnie z dużą rezerwą, ponieważ jak mi się później przyznała myślała, że zostałam ''nasłana'' przez senatora lub wójta, w celu wybadania nastrojów i poparcia wśród mieszkańców i mieszkanek wsi. To przypuszczenie było dla mnie pierwszym namacalnym zetknięciem z nowym dla mnie, lokalnym wymiarem polityki, od której zależy znacznie więcej, niż byłam skłonna podejrzewać.

Podziały polityczne, polityki pamięci i dyskursywne ustanawianie „różnicy”

Powoli zaczęłam rozumieć, dlaczego znaczna część mieszkańców, z tak zwanej ,,dolnej Wiązownicy” (położonej przy ulicy wiodącej w dół, równoległej do głównej ulicy biegnącej przez Wiązownicę do Radawy przy której ciągnie się ,,Wiązownica Górna”) nie chciała ze mną rozmawiać. Mniej więcej wzdłuż podziału Wiązownicy na górną i dolną roztacza się odpowiednio podział na ludzi ''za'' wójtem i ''za'' senatorem. Mój pomysł znajdujący się szczątkowo w pierwotnym kwestionariuszu okazał się właściwy i wart rozbudowania. Konflikt pomiędzy senatorem i wójtem wpływa bowiem nie tylko na odbiór upamiętnień i celebracji dookoła tablicy, lecz na odbiór historii, zmienianie się nastrojów i oceny. Początkowo udało mi się dojść wyłącznie do zwolenników senatora, zdobyłam więc wiele oskarżeń i zarzutów w kierunku pana Ryznara. Wiele z nich oscylowało dookoła jego zachowania przy upamiętnieniach- nie pozwalał w nich uczestniczyć uczniom miejscowej szkoły, zabraniał przyjechać strażakom z gminy, rzekomo nawet zwalniał z pracy lub degradował pracowników urzędu, którzy na upamiętnieniach się pojawiali. Niezadowolenie ludzi wywoływało także ilość otwartych przeciwko niemu postępowań sądowych, czy nieuczciwe zagrywki w kierunku senatora, jak na przykład wyremontowanie wszystkich dróg w Wiązownicy, poza jedną, prowadzącą do miejsca pracy, którego właścicielem jest senator. Oczywistym dla każdego jest, że wójt sprawuje się gorzej niż powinien, ponieważ nie jest ''stąd'', nie pochodzi z Wiązownicy. U bardziej radykalnych jego przeciwników pojawiają się też zarzuty o proukraińskie działania, a nawet o ukraińskie korzenie. Co interesujące, każdy z rozmówców twierdził, że Ukraińców na tym terenie już nie ma, jednak o osobach z ukraińskim pochodzeniem mówili szeptem lub wcale, swoich jako ukraińskich nie postrzegając. Dlatego też nie oczywistość kategorii narodowościowych, oraz fenomen jakim jest możliwość oskarżenia kogoś o pochodzenie, i kwestia tożsamości będzie dla mnie istotnym elementem pracy. Słysząc wszystkie oskarżenia w kierunku wójta już sama powoli zaczęłam przekonywać sę co do jego przewin. Idąc jednak ulicą Dolną pewnego dnia natrafiłam na starszego pana siedzącego na ławce. Przysiadłam się do niego na niezobowiązującą rozmowę i odpoczynek, lecz okazał się bardzo cennym i bezpośrednim rozmówcą. Bez problemu wyraził swoje niezadowolenie z powodu konfliktu i zachowania senatora, który jego zdaniem wykorzystywał kwestie upamiętnienia do realizowania własnej polityki historycznej nie w zgodzie z prawdą i chęcią mieszkańców. Ten dualizm postrzegania dwóch postaci tak ważnych dla tego terenu wpływa nie tylko na postrzeganie upamiętnień i samej historii spalenie Wiązownicy, ale też spraw bieżących, relacji sąsiedzkich i kwestii polityki lokalnej.

Kontekst pandemiczny

Znaczną przeszkodą w prowadzeniu badania był dla mnie także czas odbytego laboratorium. Niestety z powodu pandemii nasz wyjazd został przełożony z kwietnia, czyli czasu celebracji, na wrzesień. Choć nie była to jedyna wątpliwość spowodowana koronawirusem. Niepokój, z jakim przyjechałam na Podkarpacie, też miał udział w pogłębianiu mojego poczucia bezsilności. Podchodzenie do obcych ludzi z pytaniami o wojnę jest wystarczająco krępująco samo w sobie, a gdy dochodziła do tego kwestia pozostania na zewnątrz podczas rozmowy, czy noszenia maseczek, odczuwałam, że dystans rośnie, a nie maleje. Często musiałam tłumaczyć, że noszę maseczkę nie dlatego, że boje się, że zostanę zarażona, a dla bezpieczeństwa rozmówcy, który i tak odczuwał to jako afront. Także świadomość, że rozmawiam z osobą, która przeżyła wojnę, jest w podeszłym wieku z którym wiążą się różne choroby, a ja mogłabym być potencjalna nosicielką nie dawała mi spokoju.

OLA KUSIŃSKA-ŹREBIEC
 

Impresje terenowe po I badaniach

Na pierwszym wyjeździe nie mam jeszcze swojego tematu badan  nie znam terenu, który będę odkrywać na kolejnym wyjeździe - Sieniawy. Razem z Mikołajem, moim rowerowym partnerem, przejeżdżaliśmy przez nią kilkakrotnie, przeprawiając się przez San w pobliskim Ubieszynie. Zatrzymaliśmy się z wizytą w sieniawskim nadleśnictwie, kręciliśmy w okolicy pałacu Czartoryskich. Słuchaliśmy też relacji kilku osób z naszej grupy laboratoryjnej, które zwiedziły tamtejszy cmentarz żydowski. Wszystko pozostałe, co nosi w sobie teren, musi poczekać do kolejnego wyjazdu. Mimo to już kilkanaście dni na Podkarpaciu pozwoliło na posmakowanie, na czym faktycznie polega etnologia. Trafiliśmy też na wątki dotyczące losu ludności żydowskiej, które w kontekście badań w  Sieniawie będę chciała zgłębiać.


Sukiennice w Sieniawie. 1905 r.  Źródło: Wirtualny Sztetl [7]

Siedząc w pociągu, przypiąwszy bezpiecznie rowery, którymi zamierzaliśmy poruszać się już na miejscu, zastanawialiśmy się, jaką strategię przyjąć w terenie. Jak i gdzie spotkać ludzi, jak się przedstawiać, o co pytać, które miejsca we wsi oraz właściwie które wsie są najbardziej obiecujące, które łączą w sobie jak najwięcej wątków, jakich dotknęliśmy podczas pierwszego semestru laboratorium. W rozmowie wyszło, że zarówno Mikołaj, jak i ja myśleliśmy o szkole jako potencjalnym dobrym miejscu na zainicjowanie  badań. Uzgodniliśmy, że stworzymy mały rowerowy zespół badawczy i razem zaczniemy swoje etnologiczne doświadczanie. Wyostrzenie zmysłów i lekka ekscytacja zmieszana z nerwowością pojawiły się już na peronie w Jarosławiu – przy wyciąganiu rowerów pomogli nam prawdziwi „patrioci z Pruchnika”, jak przedstawili się dwaj wyrośnięci chłopcy. My, świeżo po lekturze gorącej dyskusji o paleniu kukły Judasza w Pruchniku, staliśmy chwilę wryci w beton peronu – oto właśnie tematy artykułów i akademickiej rozmowy wcieliły się w dwójkę chłopaków. Krótka inicjacja jeszcze bardziej podburzyła emocje.
Kolejnego dnia mieliśmy już ruszyć w teren. Jako obiecującą miejscowość wybraliśmy Pełkinie. Po pierwsze, tamtejszy kościół był przed wojną cerkwią grekokatolicką i zachował charakterystyczny kształt – trudno by było wyprzeć się jego przeszłości. Była to wizualna pamiątka po dawnych ukraińskich mieszkańcach. Po drugie, w Pełkiniach znajduje się Pałac Czartoryskich i przylegający do zespołu pałacowego park. Po trzecie, wiedzieliśmy, że w 1941 roku powstał tam zorganizowany przez Niemców obóz dla jeńców sowieckich. Na dodatek jest tam prężnie działająca szkoła, do której dzieci dojeżdżają z pobliskich miejscowości. Liczyliśmy, że te tropy pozwolą nam zręcznie zagadać do ludzi, wciągnąć ich w rozmowę i dowiedzieć się więcej o wojennej i powojennej przeszłości wsi. W Pełkiniach skierowaliśmy się na początku na plebanię, ale mimo naszego pukania i szmerów dochodzących z wnętrza domu, drzwi pozostały zamknięte.
Następnie udaliśmy się do szkoły – pan dyrektor przyjął nas życzliwie, pokazał salę pamięci z dawnymi przyborami rolniczymi i odtworzoną dawną szkolną klasą, powiedział, kiedy można umówić się z tutejszą nauczycielką historii, a ostatecznie wysłał z nami innego pracownika szkoły, by ten zaprowadził nam do lokalnego starszego pasjonata historii Pełkiń i okolicy, który podobno prowadził kronikę, miał wielkie zbiory dokumentów, okazów, pamiątek z przeszłości. W tamtym momencie myślałam, że to to. Że zaraz spotkamy naszego odźwiernego, który opowie nam swoją biografię, a przy następnym spotkaniu poleci swojego dobrego znajomego, który z kolei zaprowadzi nas dwa domu dalej do swojej kuzynki, i że właściwie Pełkinie to nieodkryty skarb każdego etnografa.
Z perspektywy kilku miesięcy myślę, że było to typowe myślenie życzeniowe, zaklinanie rzeczywistości, gdyż chcieliśmy, żeby to dla nas uchował się ciekawy temat, jeszcze niezgłębiony i znaleziony z łatwością, która podkreśli naszą wyjątkowość. Niemniej, sytuacja rozwinęła się w innym kierunku – z domu wyszła córka lokalnego znawcy historii i powiedziała nam, że niestety ojciec z racji słusznego wieku i częstego nękania o opowieści z przeszłości nie będzie mógł się z nami zobaczyć.
Później zapukaliśmy do biblioteki, w której pan bibliotekarz umówił się z nami na wyszukanie książek o okolicy, ale nasz główny cel: rozmowy o powojennej sytuacji skomentował, mówiąc, że to już „wszystkie pomarły”. Wsiedliśmy na rowery i dalej kręciliśmy się po Pełkiniach pełni narastającej frustracji, bez żadnego zrobionego wywiadu, a czas mijał, zrobiło się popołudnie. Kiedy wizyta w sklepie zaowocowała dosyć niepewną obietnicą kontaktu z sąsiadem ekspedientki, uznaliśmy, że nasza obecność tam to zupełna strata czasu, Postanowiliśmy, że pojedziemy jeszcze zobaczyć pozostałości po pałacu Czartoryskich, a potem poszukamy choć jednego wywiadu gdzie indziej.


Pałac Czartoryskich -pocztówka (1913?) źródło: Podkarpacka Biblioteka Cyfrowa [8]

Zbliżając się do przypałacowego parku, który okazał się być zamknięty, zobaczyliśmy na mapie, że tuż za granicą dawnej posiadłości szlacheckiej, znajduje się cmentarz żydowski. Zdecydowaliśmy, że wyciśniemy z Pełkiń, co tylko się da, i też go zwiedzimy. Kiedy lokalizacja pokazała, że jesteśmy tuż obok, ukazały się nam chaszcze za prywatnymi posesjami. Szliśmy i odgarnialiśmy gałęzie dobrą chwilę, zanim weszliśmy na lesiście zarośnięty teren cmentarza. Co jakiś czas butelki albo puszka. Macewy leżały gęsto, kilkanaście jeszcze stało i z niektórych dało się odszyfrować kształt liter, choć w dużej mierze były rozwalone i obruszone. Chodziliśmy sami po pustym kirkucie, a ja myślałam o historii tego zapomnianego miejsca, które obrosło naturalną osłoną – kto na nim leży, skąd te zniszczenia, czy są nowe. Znaleźliśmy jedną porządniej wyglądającą, murowaną budkę, która, czego dowiedzieliśmy się dzięki stojącej nieco dalej tablicy, chroniła nagrobek ojca słynnego rabina z Berdyczowa. Wracając z cmentarza do rowerów, trochę z desperacji zagadnęliśmy panią, która przycinała rośliny przez nowoczesną posesją – sama nic nie wiedziała o kirkucie za domem, ale w chacie obok leżała jej starsza ciocia. Może z nią chcielibyśmy porozmawiać? Ciocia wyraziła zgodę, a my weszliśmy do chaty. Łóżko, aparat słuchowy, podobno słabe już baterie, drobna zgarbiona postać i pogodny wzrok staruszki składały się na scenerię naszego pierwszego w życiu etnograficznego spotkania. Dostaliśmy instrukcję, że należy mówić głośno i raczej z bliska. Stworzyliśmy więc mała kolejkę do ucha cioci - ja blisko łóżka, mogąc nachylać się do ucha staruszki, Mikołaj tuż za mną. Nasuwały nam się skojarzenia z „głuchym telefonem”, tym bardziej, że nie każde słowo docierało do cioci i odpowiadała na nasze pytania, ciągnąc poprzedni wątek lub dodając niespodziewany szczegół. My sami też się gubiliśmy w jej narracji i nerwowo skakaliśmy po wątkach. Kolejnym wyzwaniem, zupełnie niespodziewanym, była naprawdę okropna, wymiocinowa kawa, którą dostaliśmy po rozpoczęciu rozmowy.
I właśnie w trakcie tej rozmowy pojawiło się w opowieści rozmówczyni dużo wątków żydowskich, które będę eksplorować w kontekście Sieniawy. Ciocia z Kruhla Pełkińskiego (bo tak się nazywał przyczółek) mieszkała w tej samej chacie od urodzenia, widziała przyjeżdżających na cmentarz Żydów, ich rytualne obmywanie się. Opowiadała nam o swoich żydowskich sąsiadach, relacjach przed wojną, obchodzonej przez nich Passze, o sporach o pożydowskie place, czyli parcele, o strachu, że wrócą i zabiorą z powrotem. Dostaliśmy też wyjaśnienie, co się stało z wieloma macewami z kirkutu.  Została  nimi wyłożona droga, którą odbiliśmy z szosy 77 do Jarosławia. Macewy zaczynały się przy krzyżu na skręcie, a kończyli przy ciocinej chacie, tuż pod cmentarzem.
Nasza rozmówczyni miała już sto lat, więc oprócz świadomie prowadzonej opowieści  równolegle podzieliła się z nami swoimi fantazjami, wywołującymi w niej znacznie więcej emocji i poruszenia niż wspomnienia z okresu II wojny światowej i powojnia. Jedna z nich dotyczyła Lecha Wałęsy, który z ekranu miał zachęcać mężczyzn do przychodzenia do jej pokoju, w którym założył burdel. Ciocię miała potem przepraszać za ten skandal sama pani Wałęsowa, również z ekranu telewizora. Poza tym, co zrozumiałe ze względu na wiek, ważnym tematem była dla niej rzeczywistość nadprzyrodzona, nazywana przez nią jako to, co znajduje  się „po drugiej stronie”. Nie jawiła jej się ona jednak jako błogie  niebo, którego ciocia wyczekiwała z nabożeństwem. W jej wizjach było to miejsce areligijne, pełne niepokoju i podziałów, oraz strachu, że nie spotka się tam tych, którzy na ciebie czekają, za to trafi się na „te niedobre X”, znienawidzonych sąsiadów.
Stuletnia rozmówczyni i pierwszy wywiad był zbiorem wątków, które pojawiły się w późniejszych rozmowach – ukraińskich czy ruskich współmieszkańców, sporów o cerkwie, wywózek do Niemiec, relacji z obcym bauerem, trudnego i biednego dzieciństwa, informacji, jak rodzice wychowywali dzieci, życia „nieżydowskich Polaków” obok „żydowskich Polaków”, przechowywania Żydów, wspomnień z wiejskich wesel i życia towarzyskiego… Na początku zamierzaliśmy wrócić do cioci, ale nasze rowerowe poszukiwania zaprowadziły Mikołaja i mnie do Gorzyc, którymi zainteresowaliśmy się z powodu powojennych band napadających na wracających z robót.
Sieniawa na pewno będzie innym terenem. Ma prawa miejskie od 1676 i świetlaną przeszłość miasta leżącego na szlaku handlowym, liczącego się w szlacheckiej topografii, a w XIX wieku będącego dzięki Czartoryskim kulturalnym centrum regionu. Teraz może pochwalić się m.in. odnowionymi na dość pokraczną modłę sukiennicami, zespołem pałacowym i Biedronką. Liczy sobie 2146 mieszkańców (dane z 2017 r), co w porównaniu do samej ok. 3 tysięcznej ludności żydowskiej z 1939 roku wskazuje na zmniejszenie się miejscowości i, tym samym, jej wpływu. Nie jest jednak tak anonimowa jak pozostałe, mniejsze miejscowości.

Jestem bardzo ciekawa, co przysienie teren podczas kolejnych wyjazdów. W okolicznych miastach mówienie o przedwojennych żydowskich współmieszkańcach i współobywatelach powoli się rozpoczyna, działają stowarzyszenia, są organizowane spotkania, warsztaty dla szkół. W Sieniawie, sądząc po szybkiej kwerendzie internetowej, nic takiego nie miało jeszcze miejsca. Fakt, że podczas wojny było tam stworzone getto, a połowa ludności miasta zginęła musiał jednak mieć znaczenie dla ich sąsiadów, dla handlu, finansów, powojennego zaprowadzania ładu i ustalaniu porządku społecznego. Będę chciała skupić się na sieniawskich wspomnieniach, poszukać rozmówców i oprzeć się na dotychczasowej wiedzy z terenu i z opracowań naukowych. Tak naprawdę bardzo się cieszę, że widok nadleśnictwa, pałacu, pobliskiej przeprawa przez San i dużego ronda stanie mi się bliższy. Jedyne, czego mogłabym się pozbyć z wizji przyszłych labo, to droga 870, która na odcinku od naszej bazy wypadowej w Manasterzu do Sieniawy jest kiepsko oznakowana, praktycznie bez świateł i, cóż, bardzo lubiana przez tiry.

 

Impresje terenowe po II badaniach

Na drugi wyjazd laboratoryjny stawiliśmy się z indywidualnymi kwestionariuszami skupiającymi się na trzynastu tematach, które wcześniej wskazał nam teren. Moim jest pamięć o Żydach z Sieniawy i okolic. Podczas drugiej bytności na Podkarpaciu miałam za zadanie wejść w tkankę już nie wsi, a ponad dwutysięcznego miasta, poznać jego topografię, szczególnie istotne miejsca, a przede wszystkim znaleźć rozmówców, którzy potrafiliby cofnąć się w czasie o osiemdziesiąt lat i przywołać do życia dawnych mieszkańców Sieniawy.
Jadąc pociągiem do Jarosławia, zbroiłam się w myślach na przeszkody, jakie mogę napotkać. Obawiałam się samodzielnych wywiadów, anonimowości miejskiego, bądź co bądź, ośrodka, szybszego tempa, przelatującej przez Sieniawę drogi wojewódzkiej 870, domofonów w blokach, które zdążyłam już obejrzeć na Google Street View, może nawet wakacyjnego wyludnienia. I choć bloki faktycznie stoją przy ulicy Kazimierza Wielkiego, to żadna z tych obaw ostatecznie się nie sprawdziła.
Sieniawa jest jednym z najmniejszych miast w Polsce. W styczniu 2018 roku liczyła sobie 2146 mieszkańców, w następnym roku zawarto w niej osiem małżeństw, urodziło się w niej dwudziestoro piecioro  dzieci. Nie jest to zbyt wesoły bilans przy coraz większej liczbie młodych wyjeżdżających na początku na studia do Rzeszowa czy Lublina, a potem zadomawiającym się na stałe tam, gdzie po prostu jest praca. W 2019 roku miało miejsce trzydzieści osiem wymeldowań. Saldo migracji jednak na minusie mimo usilnych starań burmistrza, który krok po kroku forsuje swoje projekty, przekształcając miejscowość w nowoczesne polskie miasteczko. W ten sposób w Sieniawie wybudowano basen tuż przy rynku i szkole, żeby dzieci nie przeziębiały się w zimie, fontannę, bo każde porządne centrum już się swojej dorobiło, dosyć potworną architektonicznie pierzeję nazywaną przez jej przeciwników sieniawskim Manhattanem, w której mieści się chińskie centrum i gabinet stomatologiczny, oraz murowaną, kwadratową budkę z lodami przy ratuszu z XVII wieku. Zimą cały rynek rozbłyska milionem światełek, a burmistrz wita mieszkańców pod wielką choinką. Oprócz tych, wymuszonych moim zdaniem, oznak przemiany i dobrobytu, Sieniawa jest urokliwie położonym miasteczkiem, którego układ nie odbiega bardzo od tego znanego z map z 1920 lub 1931 roku, a wiele budynków da się rozpoznać na fotografiach z początków XX wieku.


Ratusz w Sieniawie. Źródło Sieniawa w Starej Fotografii (link! Do strony!)

Jadąc od południa, mija się na początku wieś Dybków, na której obszarze zaczęło rozwijać się miasto. „Słownik geograficzny Królestwa Polskiego” z 1892 roku mówi: „Miasteczko zabudowane jest regularnie drewnianymi domami, ponieważ jednak ma ludność przeważnie żydowską i ubogą, przeto nie odznacza się schludnością”. Stare chaty, domy jednorodzinne, zadbane ogródki, latające psy – trochę się jednak pozmieniało. Jeszcze przed wojną do Sieniawy wjeżdżało się ulicą Kościelną, graniczącą z Dybkowem. Gdy pojechać jednak w ślad za tirami drogą nr 870, które suną drogą wojewódzką, widzi się po lewej zamknięte bramy Pałacu Czartoryskich z wieloma przypałacowymi zabudowaniami: domkiem myśliwskim, spichlerzem, stajniami, domkiem ogrodnika. Obecnie miejsce to jest niedostępne dla zwiedzających i samych mieszkańców, którzy pamiętają, jak uczyli się chodzić po niskich krawężnikach wokół rabat lub sami zabierali tam swoje dzieci na niedzielny spacer.

Pałac Czartoryskich 2020 r. Fot. Ola Kusińska-Źrebiec

Świstek papieru przyklejony na bramie jest jedyną informacją o aktualnym zamknięciu terenu, więc regularnie znajduje się na zarośniętym brukowanym podjeździe samochody zawiedzionych turystów. Nie udało się, przemy więc prosto. Po prawej mijamy budynek nadleśnictwa (kiedyś część przypałacowych włości) oraz siostry służebniczki i „Dom Nauczyciela”, po lewej dawny urząd pocztowo-telegraficzny. Docieramy do ronda stworzonego przez kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, w którym proboszcz gromadzi trumny znamienitszych Czartoryskich, budynek „Sokoła”, lokalną chlubę, kamienicę Wilczka z miłą kwiaciarnią i róg sieniawskiego cmentarza. By dotrzeć do rynku, skręcamy w prawo na Lublin i docieramy do odnowionego przestronnego placu, pośrodku którego góruje ratusz. Otaczające kamienice w większości pamiętają jeszcze czas przedwojnia, choć wszystkie są po porządnej renowacji. W północnej części rynku wykwitł odmieniec, pomarańczowy blok, po jego lewicy nieco ukryta hala sportowa, po prawicy zaś nowiusieńki basen. Jeśliby przy nim odbić w ulicę Piłsudskiego, zobaczy się szkołę i dojedzie na kolejny plac, tym razem przy otwieranym tylko na niedzielną mszę kościele pw. Jana Chrzciciela. Ten jest dawniejszym kościołem parafialnym, długo jednak służył jako cerkiew greko-katolicka – niektórzy mieszkańcy opowiadali, jak jeszcze w latach 60-tych, 70-tych na święto Jordanu przed cerkiew wystawiano balię i mimo styczniowego mrozu chrzczono nowych dusze. Małe sklepiki, bary, kebab, szkoła, centrum kultury, apteka, przychodnia i Biedronka – wszystkie znajdują się w sąsiedztwie rynku, ale jako ulica, która najbardziej przypomina siebie sprzed wojny, wspominana jest Jana Pawła II, dawna Piskorowska. Obrośnięta z jednej i drugiej strony domami, które z reguły są postawione koło tych starszych, zamieszkanych przez dziadków lub traktowanych jako dodatkowa komórka, tylko czasem kształtem przywodzą na myśl dawne budownictwo.

Przykład dawnej zabudowy Sieniawy. Fot. Ola Kusińska-Źrebiec

To właśnie na Piskorowską udałam się w pierwszej kolejności. Domy, które wzdłuż niej stoją, nie budziły we mnie takiej niepewności jak bloki w okolicy rynku. Wiedziałam już wcześniej, że skręcając w którąś z przecznic powinnam dotrzeć do dawnego cmentarza żydowskiego. Uznałam, że to najszybszy sposób na „spotkanie” Żydów. Mimo, że wejście na kirkut jest chronione przez solidną, zamykaną na klucz bramę, a teren jest ogrodzony i odwiedzany przez liczne grupy żydowskie, cmentarz nie sprawiał wrażenia zadbanego.

Kirkut w Sieniawie. Fot. Ola Kusińska-Źrebiec

Ścieżka prowadząca do nagrobków była wydeptana w wysokiej, spalonej słońcem trawie. Była skoszona, ale nikt nie znalazł czasu, by ją zebrać. Zdumiała mnie ilość zachowanych macew – choć wiele z nich było wykrzywionych lub poprzewracanych, nie rzuciły mi się w oczy nagrobki połamane lub odkruszone. Niektóre litery zostały jeszcze raz pociągnięte czarną farbą, by ułatwić rozczytanie, z innych dało wyłowić się wyraźny kształt liter oraz symboliczne płaskorzeźby. Od macewy do macewy przed oczami migały mi korony, błogosławiące ręce, świeczniki i lwy. Większość z nich zanurzona była w wysokiej trawie, na część cmentarza zachodził niekrepujący się świętością ziemi sad. Później dowiedziałam się, że nagrobków było około ośmiuset. Oprócz wolnostojących macew na terenie kirkutu zobaczyłam ohel, betonową budkę chroniącą groby dwóch cadyków: Jechiezkiela Szragi Halberstama z Sieniawy i Nachuma Weidenfelda z Dąbrowy Tarnowskiej. Oddałam kluczyk panu sąsiadowi zza ogrodzenia, czyli klucznikowi cmentarza, który śpieszył się z robotą na pole. Zdążył jeszcze spytać, jakie wrażenie robi cmentarz. U mnie, odpowiedziałam, nie smutku, ale ciszy i wyjęcia z życia tego podkarpackiego miasteczka.
To było moje pierwsze spotkanie z Żydami z Sieniawy, o których imiona, zawody, charaktery, strój, rodziny i historie, pytałam rozmówców w kolejnych dniach. Podczas drugiego labo przeprowadziłam samodzielnie dziewięć wywiadów – osiem twarzą w twarz, jeden przez telefon. Razem z koleżanką z grupy, Kaliną, przeprowadziłyśmy jeszcze rozmowę ze starszym małżeństwem B. z pobliskiej Wiązownicy. Każdy z rozmówców dołożył kawałek do mozaiki opowieści o sieniawskich Żydach i do jeszcze trwającej o nich pamięci.
Pierwszą rozmówczynią była ponad dziewięćdziesięcioletnia starsza pani, która przez długi czas uczyła w tamtejszej podstawówce. Wciągnięta do ogródka przez jej córkę, usadzona nad rosołem i zapewniona, że „mama na pewno coś chętnie opowie”, dowiedziałam się, jak wyglądała Sieniawa przed wojną, jaka była historia stowarzyszenia i budynku „Sokoła”, jakie zwyczaje żydowskie można było zaobserwować, jak wyglądało i gdzie było sieniawskie getto.

Hala sportowa w  Sieniawie stojąca w miejscu dawnej synagogi. Fot. Ola Kusińska-Źrebiec

Pani Pola, córka pani W., zabrała mnie też w kolejnych dniach na rowerowy objazd Sieniawy, pokazując i opowiadając o najważniejszych miejscach. Kiedy razem zajechałyśmy przed zamknięte bramy kompleksu pałacowego, tak długo rozmawiała ze znajomym jej strażnikiem, że ten zgodził się mnie wpuścić podczas swojego następnego dyżuru. Dzięki jej wstawiennictwu dostałam prywatne oprowadzanie po całym założeniu.
Kolejnym rozmówcą, na którego trop wpadłam dwiema różnymi ścieżkami, był pan R. W sieniawskiej bibliotece dostała mi się w ręce jego książka o lokalnej brygadzie OSP, w której lwią część zajmuje historia miasta oraz wspomnienia mieszkańców, także na temat Żydów. Po nitce do kłębka, pytając kolejne osoby w centrum kultury, a potem strażaków, dostałam do niego numer. Równolegle w planach miałam skontaktowanie się z autorem strony „Sieniawa w starej fotografii”, który swój numer telefonu udostępniał na facebookowej stronie. Okazał być się tym samym człowiekiem, którego po spotkaniu określiłabym typem „niespełnionego Andrzeja Stasiuka”. Związany z Sieniawą, mieszkał w Jarosławiu. W swoim archiwum miał wiele materiałów na temat rodzinnego miasta, między innymi całą niewydaną książkę o sieniawskich Żydach, którą stworzył w oparciu o dokumenty oraz rozmowy ze starszymi mieszkańcami. Bakcylem do rejestrowania przeszłości zaraził go ojciec, sieniawski strażak ochotniczy, w trakcie tworzenia książki o OSP, i od tego czas pan Bury na rozmowy chodził już z dyktafonem. Dla mnie, która de facto, pierwszy raz mierzyła się z terenem – skarb. Rozmowa była gęsta, choć w wielu momentach czułam, że jeszcze za mało wiem, by zadać precyzyjne i celne pytanie. Pan B. nakreślił szerzej relacje polsko-żydowskie w Sieniawie, przypominał konkretne opowieści, które sam usłyszał od ludzi, zapowiedział, że służy pomocą, ale samego tekstu przekazać mi nie może.
Rozmówczynią, która została mi polecona wraz z uwagą, że lubi ubarwiać swoje opowieści, była pani Bronia Bajor z Pigan. Bez wątpienia postać nietuzinkowa, którą roznosi energia i poczucie sprawczości. Była posłanka na Sejm, od 2010 roku zasiada w radzie gminy Sieniawa, jest członkinią zespołu ludowego „Piganeczki”, udziela się w miejscowej Kole Gospodyń oraz bierze udział w inscenizacjach historycznych. Przerzucając się z opowieści na opowieść, dała mi obraz społeczności dawnej Sieniawy, nieco miejscowych pogłosek, opowiedziała też o niezwykłym i emocjonującym spotkaniu, jakie przydarzyło jej się podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych. Spotkała tam Żydówkę z Leżajska, która z tęsknotą wypytywała o Podkarpacie. Opowiedziała mi o diasporze żydowskiej, warunkach życia po Zagładzie, a przy okazji rozwinęła temat Żydów mieszkających w okolicy przed wojną – dopiero wtedy okazało się, że ukochana przez wszystkich w rodzinie ciocia była przechrzczoną Żydówką.
Z niesamowitą serdecznością i zaangażowaniem przyjęła mnie rodzina pani N. w Wylewie. Parę dni przed rozmową byłam w sieniawskim ratuszu z planem umówienia się na wywiad z zastępcą burmistrza, a w trakcie wizyty okazało się, że mama sieniawskiej skarbniczki byłaby chętna ze mną porozmawiać. Mimo trudności, z którymi żyje po wylewie, opowiedziała mi wiele wspomnień rodzinnych, a także historię swoich żydowskich sąsiadów. Wspominała wyzwania oraz niebezpieczeństwa związane z przechowywaniem prześladowanych, ale również bezczelne i prześmiewcze zachowania młodzieży – takie jak oddawanie moczu na Żydów siedzących w kuczce podczas święta Sukkot. W przekazywaniu wszystkich historii pomagały jej dwie córki, a siostrzenice i chmara dzieci zbiegły się zaciekawione sytuacją wywiadu i samymi opowieściami. Wszystkie zastanawiały się, kto w okolicy mógłby coś jeszcze wspomnieć, dochodząc niestety do powszechnej konkluzji, że „tu już pamiętać nie będą”. Przekazały mi jednak numer do starszej, dziewięćdziesięciodwuletniej siostry mojej rozmówczyni, która swoją młodość przeżyła w Sieniawie, ale aktualnie mieszkała w Bolesławcu.
Wywiad telefoniczny z panią B. był bardzo serdecznym przeżyciem. Pani B. po drugiej stronie słuchawki opowiedziała mi o przedwojennej szkole, recytowała wierszyki o Piłsudskim i Emilii Plater, zaśpiewała mi też piosenkę o tragicznej parze z Dybkowa, opowiedziała o pomaganiu w przedostaniu się przez San parze krakowskich Żydów, dodawała szczegóły do opowieści siostry, a czasem poprawiała nieścisłości. To od niej usłyszałam pierwsze imiona i nazwiska mieszkających obok sąsiadów Żydów.
Ostatnim rozmówcą, którego chcę tu wspomnieć, był pan J. Umówiłam się z nim na wywiad, mając nadzieję, że będzie pamiętał opowieści swojego niedawno zmarłego taty, który urodził się w 1916 roku i długo uchodził za najstarszego sieniawianina. Tak na szczęście było. Opowiedział mi, jak jego ojciec pracował przy budowie „Sokoła”, jak wyglądało życie rodzinne, jak wyglądała Sieniawa z opowieści taty, jak mieszka się na pożydowskim placu i jak sam pamięta czy określiłby Żydów. Dzięki jego opowieściom zyskałam opinię kolejnego, już dojrzałego pokolenia, które nie może pamiętać z autopsji współmieszkańców swojego miasta.

Sokół. Sieniawa. Fot. Ola Kusińska-Źrebiec

Inne wywiady zazwyczaj dodawały do zbieranej przeze mnie kolekcji osobiste opowieści związane z żydowskimi mieszkańcami Sieniawy jak na przykład historia wujka, Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, informacje o tym, jak teraz rozmówcy myślą o Żydach, brakujące kawałki topografii miasta, wspomnienie o kapliczce, pod którą ukrywał się Żyd. Mimo że w większości rozmawiałam z osobami starszymi, niewiele z nich wspominało dawnych współmieszkańców z imienia i nazwiska, najczęściej byli oni anonimowymi postaciami. Każdy wywiad przynosił coś wartościowego, niemniej muszę przyznać, że w wspomnieniach żyjących sieniawian na podrozdział o ludności żydowskiej raczej nie ma miejsca. Może być to naturalna oznaka dystansu pomiędzy wspólnotami, odrębności mimo dzielenia przestrzeni życiowej oraz szkolnej ławki lub znak czasu czy brak wewnętrznego i zewnętrznego zainteresowania tym tematem.
Przestrzeń Sieniawy, gdyby szukać w niej bezpośrednich oznak żydowskiej wspólnoty, też milczy. Wyraźnym znakiem ich byłej obecności jest kirkut, trzeba przyznać, że dobrze oznakowany i ogrodzony, ale zostawiony tak naprawdę na uboczu, zarezerwowany dla wycieczek z Izraela, które przyjeżdżają autokarem, parkują na czas modlitwy, a potem jadą dalej. Kolejnym jest tablica na szkole, która – wiedział to każdy z moich rozmówców – stoi na terenie sieniawskiego getta. Na tablicy napisano: „Żydzi przybyli do Sieniawy w XVII w. i przez 300 lat przyczyniali się do rozwoju miasta. W 1939 roku w Sieniawie żyło 3000 Żydów. Po wybuchu II wojny światowej Niemcy utworzyli w mieście getto. W 1942 Żydzi zostali wywiezieni do obozów zagłady. Pamięci Żydów Sieniawy 2008”. Ufundował ją Fundusz Michaela H. Traisona dla Polski oraz miasto i gmina Sieniawa. Rośnie przed nią zadbany i szeroki trawnik, który trzeba stratować, żeby ze szkolnego parkingu zbliżyć się do napisu.

Tablica upamiętniająca getto. Szkoła w Sieniawie. Fot. Ola Kusińska-Źrebiec

Można spokojnie przejść obok, zakładając, że upamiętnia Józefa Piłsudskiego, któregoś z Czartoryskich lub zasłużoną nauczycielkę. Na stronie internetowej miasta można z kolei znaleźć skąpą informację, że „w 1765 roku żyło tu 1045 Żydów, którzy zamieszkiwali w 288 domach”, że istniała tu kiedyś gmina żydowska, w czasie wojny getto – „obóz przejściowy dla ludności żydowskiej przywożonej z Czech, Węgier, Francji, Belgii, Niemiec”, a teraz warto zwiedzić zabytkowy kirkut. O miejscu po synagodze, na którym teraz stoi hala sportowa, strona milczy, natomiast wskazać je potrafiła każda z pytanych przeze mnie osób.
Miasto i mieszkańcy, mimo że przyjęto mnie otwarcie, a wiele osób pomogło w znalezieniu kolejnych rozmówców, zdaje się nie pamiętać lub nie chcieć pamiętać. Moja wdzięczność za wprowadzenie w teren miesza się teraz ze bezsilnością wobec procesu zapominania i konsternacją, w którą stronę skierować się podczas kolejnego wyjazdu laboratoryjnego. W badaniu nie pomaga fakt, że Sieniawa wychodziła po każdej z wojen światowych z wieloma zniszczeniami, zbombardowana i praktycznie bez dokumentów, jakimi mogą posiłkować się badacze innych terytoriów, innych sztetli. Być może będę chciała porozmawiać z najmłodszymi sieniawianami o przeszłości ich miasta lub spróbuję skontaktować się z potomkami Żydów, którym udało się przeżyć Zagładę. Na razie czas na transkrypcję wywiadów, ponowne zastanowienie się nad zgromadzonym materiałem, złożenie jeszcze raz obrazu lokalnej wspólnoty, zrewidowanie kwestionariusza i stawianych w nim pytań.

ADA MISIAK

 

Impresje terenowe po pierwszym wyjeździe


W czasie pierwszego wyjazdu laboratoryjnego moim terenem badań był Jarosław – dzielnica Białoboki oraz sąsiednia wieś Wólka Pełkińska. Okazjonalnie byłam również w Przeworsku i Sieniawie.  W badaniach towarzyszyła mi Zosia Brola. Obie wyposażone w rowery i minimalną kondycję każdego dnia przeprawiałyśmy się z Manasterza kilkanaście kilometrów do naszych rozmówców na drugą stronę rzeki San. Może właśnie te przeprawy rzeczne (w tym jedna z rowerem na plecach gdy nie działał prom) wpłynęły na  mój wybór tematu – Granica na Sanie w pamięci społeczności Szówska i okolic.
Dwie kwestie zaskoczyły mnie w terenie. Pierwszą byli zdecydowanie nasi rozmówcy, którzy życzliwie nas przyjmowali i starali się serdecznie ugościć. Na początku praktyk w terenie palcem na mapie wybrałyśmy jako cel naszej wyprawy – Białoboki. Gdy tam dotarłyśmy czułyśmy się trochę zagubione. Swoje pierwsze kroki skierowałyśmy do szkoły podstawowej, w której szybko zostałyśmy okrzyknięte przez dzieci podróżniczkami i poproszone o podzielenie się niezwykłymi opowieściami. To był dobry początek wejścia w teren.  Dalej już jakoś poszło, jedna z nauczycielek od razu zaprosiła nas do siebie do domu żebyśmy porozmawiały z jej mamą-  przesympatyczną panią Stasią, która bez wahania dzieliła się z nami wieloma historiami dotyczącymi okresu II wojny światowej i czasów powojennych.. Słuchanie tych opowieści tak nas pochłonęło, że nie zdążyłyśmy na prom i czekała nas, mało przyjemna, droga powrotna szosą po zmroku. Mimo tych niedogodności byłam zadowolona z pierwszych doświadczeń w terenie.
Kilka dni później trafiłyśmy na pana Józefa, który pasjonuje się lokalną historią i szybko zrozumiałam, że tylko czekał na kogoś takiego jak ja i Zosia, by móc podzielić się swoją wiedzą.  Posiada on bogate zbiory spisanych własnoręcznie historii i gdyby nie ograniczenia czasowe, byłby gotów przeczytać nam je wszystkie.  Kiedy rozmowa zmierzała ku końcowi okazało się, że Jego syn, podobnie jak ja, kolekcjonuje stare pocztówki. Widząc, że ten temat wzbudził moje zainteresowanie, pani Józef wyjął z szafki plik odbitek dawnych kartek z Jarosławia i wręczył mi je.  To był bardzo miły gest, jednak miałam wrażenie, że była to pewna forma dania nam czegoś w zamian za nasz poświęcony czas.
Miałam wrażenie, że każdy z rozmówców chciał podzielić się z nami swoimi niezwykłymi wspomnieniami i pomóc w naszej pracy.  Zdarzało się, że umawiali nas do swoich znajomych czy sąsiadów, którzy „ mogą pamiętać trochę więcej”. Bywało, że pokazywali nam pamiątkowe zdjęcia i z dumą opowiadali o swoich wnukach. W efekcie,  gdy któryś z nich wchodził do pokoju, wiedziałyśmy, że to ten, który jest inżynierem i że jako ośmiolatek złamał nogę na rowerze, który dostał na komunię Podobała mi się ich otwartość w kontaktach i  chęć opowiedzenia nam tego, co uważali za ważne.  Być może wynika to z tego, że niektórych z tych państwa dawno nikt o te kwestie nie pytał.  Przypuszczam, że z tego powodu część z tych wspomnień zatarła się bezpowrotnie, a do przywołania pozostałych rozmówcy często potrzebowali chwili namysłu. Czasem pomagali w tym członkowie rodziny, którzy przysłuchiwali się naszym rozmowom i przypominali o znanym im już wcześniej historiach.  My również  podchodziłyśmy do każdego z dużą cierpliwością, starałyśmy się zdobyć sympatię i zaufanie naszych rozmówców, na tyle by swobodnie zadawać pytania i mieć pewność, że nie naruszamy  niczyich granic prywatności.  Moim zdaniem to dobre podejście; czułam się wyróżniona gdy jedna z pań w Przeworsku oprowadziła mnie i Zosię po tajemniczych piwnicach swojego wiekowego domu położonego przy rynku.  Pokazała nam narzędzie swojego dziadka, a także miejsce, w którym ukrywał żydowską rodzinę. Tak samo czułam się gdy pan Józef z Jarosławia na koniec wizyty zachęcał mnie do zerwania winogron z jego ogródka.  To małe gesty, które zapadły mi głęboko w pamięć. Tego typu relacje z ludźmi stanowią dla mnie atrakcyjną stronę etnograficznych badań terenowych.
Trudniejszym aspektem są emocje towarzyszące wywiadom. Wiele osób przywoływało trudne, wręcz traumatyczne przeżycia. Było widać, że mimo upływu czasu  te wspomnienia wciąż są dla rozmówców żywe.
Pierwszego dnia badań trafiłyśmy do gospodarstwa starszej pani, u której akurat była znajoma- pani Maria.  Obie panie zgodziły się poświęcić nam trochę czasu i podzielić się swoimi historiami. To był jeden z naszych pierwszych wywiadów, ale wyjątkowo go zapamiętałam- rozmowa była bardzo emocjonalna, a pani Maria długo nie powstrzymywała się od łez wspominając wywózkę na Syberię i ciężkie życie w powojennej Polsce.  Czułam się trochę nieswojo- miałam wrażenie, że zakłóciłyśmy paniom spokojne przedpołudnie rozpoczynając rozmowę na te ciężkie tematy. Zwłaszcza gdy szybko wyczułam, że oczekiwały od nas nie tyle co wysłuchania wspomnień, a nagłośnienia sprawy ich niesprawiedliwego traktowania przez lokalne władze. Nasza niemoc i pokładane w nas nadzieje ze strony pani Marii sprawiły, że ta  sytuacja dla mnie dość trudna i niezręcznie czułam się dziękując za poświęcony czas. Później zauważyłam, że odpoczywam psychicznie podczas jazdy na rowerze od rozmówców do rozmówców i uznałam to relaksacyjny element każdego dnia.
W podobny nastrój wprowadził mnie pan Eugeniusz, dzieląc się ze mną ciężką historią swojej rodziny wywiezionej na Syberię. W ciągu godziny powiedział mi o kilkuetapowej podróży do domu, o rozłąkach i niepewności, o tym  jak często bał się o swoją mamę i brata, jak każdego dnia walczyli o przetrwanie.  I znowu czułam się niezręcznie, gdy zobaczyłam łzy w oczach pana Eugeniusza.  Zauważyłam, że podobnie jak niektórzy z rozmówców udawał, że nic się nie dzieje, nawet przepraszał za swoje wzruszenie.  Dlatego jestem pod wrażeniem, że zdecydowali się podzielić z praktycznie obcą osobą.
Drugą kwestią, jaką szczególnie zapamiętałam z terenu, była nowa rzeczywistość, do której musiałam się dostosować. Przede wszystkim pogoda i jak wiele od niej zależało. Złościłam się kiedy było zimno, padał deszcz, albo było zbyt gorąco, ale po czasie dostrzegłam, że to tylko podkreślało nasze terenowe doświadczenia i nadało im charakteru.  Byłam w grupie osób, która nie miała samochodu i moim środkiem transportu był rower, którym wyprawa każdego dnia odbierała sporo siły i niestety też czasu.  Tu pomocny okazał się prom i  sceptycznie nastawiony do naszej pracy laboratoryjnej, pan który go obsługiwał- sądził, że „powinniśmy zająć się tym co jest teraz, a nie tym co było kiedyś”.  Po kilku dniach udało nam się z panem i jego współpracownikiem  by odbierali nas z drugiego brzegu godzinę później niż zazwyczaj kursuje prom. Okazało się to niezwykle pomocne.  Mimo to pewnego dnia panowie skończyli pracę wcześniej, więc nikt po nas nie przypłynął. Szybko podjęliśmy decyzję, że przechodzimy przez San na własną rękę- z rowerami na plecach.  To było dość wyjątkowe doświadczenie, bo pozwoliło mi poczuć się jak dziecko. Jeśli zaś chodzi o rower, to ostatniego dnia badań przebiłam oponę i wracałam razem z Zosią pieszo 15 km do ośrodka, co uważam za idealne podsumowanie swoich zmagań terenowych.
Przez cały wyjazd szukałam dla siebie tematu. Miałam kilka pomysłów, które często niedawany mi spokojnie spać w nocy. Pytałam o kwestie związane z tradycjami, kuchnią i świętami, jednak moją ciekawość przykuła też rzeka i to jaką rolę pełniła na przestrzeni czasu w życiu lokalnej społeczności. Próbowałam sobie wyobrazić różne sceny z opowieści rozmówców, które miały mieć miejsce w pobliżu Sanu -  zaczynając od bawiących się dzieci i odpoczywających nad brzegiem zwierząt, a kończąc na zestawieniu tych obrazów z ucieczkami,  przeprawami pod osłoną nocy  i ostrzałem.  Może ma to związek z tym, że często miałam  styczność z Sanem i za zwyczaj przedostanie się na drugi brzeg trwało jedynie kilka minut, których potrzebował na przepłynięcie prom.
Chętnie tam wrócę by poznać więcej zanikających historii z obu stron tej rzeki.

San. Fot. Adrianna Misiak

Kąpiel w Sanie. Lata 50. Skan zdjęcia z prywatnego albumu mieszkanki Kolonii Leżachowskiej wykonany przez Adriannę Misiak


San. Fot. Adrianna Misiak

San. Fot. Adrianna Misiak

Wrak promu w Nielepkowicach. Fot. Adrianna Misiak

 

ZUZANNA NEWBERY

Refleksje z pierwszego wyjazdu

Próby  „wejścia w teren”: Mołodycz i Czerwona Wola

Teren, który badam nie jest zawężony do jednej miejscowości i trudno go w tej chwili ściśle określić. Od pierwszego dnia postanowiliśmy z kolegą z grupy, Piotrkiem Przybyszem, przeprowadzać rozmowy w parze i poruszaliśmy się po Podkarpaciu samochodem. Umożliwiło nam to dotarcie do miejsc znacznie oddalonych od naszego zakwaterowania w Manasterzu. Poszukiwanie rozmówców zaczęliśmy od sąsiadującej z Manasterzem Wiązownicy, gdzie w urzędzie gminy polecono nam wybrać się do Jana Kucy. Jan Kuca jest lokalnym historykiem, który na przestrzeni lat przeprowadził wiele rozmów ze świadkami okresu II wojny światowej, zebrał zdjęcia z tamtych czasów i na podstawie tych materiałów napisał kilka książek o historii i ludziach Zasania („Opowieści jarosławskiego Zasania, cz. I”  2008, „Opowieści jarosławskiego Zasania, cz. II” 2009, „Opowieści jarosławskiego Zasania cz. III 2012, „Opowieści jarosławskiego Zasania, cz. IV” 2020). Obecnie jest on dyrektorem szkoły podstawowej w Mołodyczu i tam też się udaliśmy, aby z nim porozmawiać. Po krótkiej rozmowie i oprowadzeniu nas po małym muzeum, które założył na strychu szkoły, polecił nam kilka osób, które pamiętają te czasy i są skłonne o nich rozmawiać. Tego dnia zwiedziliśmy też w Mołodyczu dwa cmentarze, jeden bardzo zadbany, znajdujący się tuż przed szkołą, drugi położony obok, naprzeciwko dawnej cerkwi greckokatolickiej, będącej teraz rzymskokatolickim kościołem. Stary greckokatolicki cmentarz był zaniedbany, ukryty w zaroślach i drzewach. Część powywracanych drewnianych krzyży stawała się już ściółką lasu, wiele napisów na kamiennych nagrobkach zatarł czas, uniemożliwiając ich rozczytanie, dookoła leżały rozrzucone przez wiatr resztki zniczy i sztucznych kwiatów. Stąpaliśmy bardzo ostrożnie po obrośniętym jeżyną cmentarzu i staraliśmy się odczytywać po cichu imiona i nazwiska zmarłych, jakby w nadziei, że ten akt chociaż na moment wyciągnie ich z zapomnienia. W miejscu tym były jednak pojedyncze znaki świadczące o ludzkiej pamięci – kilka odnowionych nagrobków, znicze pod niektórymi krzyżami i zdemolowana w 2016 roku tablica upamiętniająca żołnierzy UPA. Połowa kamienia leżała na ściółce, demonstracyjnie roztrzaskana i polana czerwoną farbą.

Rozbita tablica w Mołodyczu. Fot. Piotr Przybysz


Kontrast pomiędzy dwoma sąsiadującymi cmentarzami był uderzający i wywołał we mnie poruszenie. Zrozumiałam wtedy jak trudny emocjonalnie będzie dla mnie ten teren, ale jednocześnie jak bardzo jest on intrygujący.
Z Mołodycza wróciliśmy tego dnia do Manasterza i po krótkiej rozmowie z księdzem G. pojechaliśmy do Czerwonej Woli, gdzie nasza pierwsza próba rozmowy została bardzo gwałtownie odrzucona. Wtedy po raz pierwszy zetknęliśmy się też z brakiem dzwonka przy furtce, co wprawiło nas w ogromne zakłopotanie. Bezradnie kręciliśmy się przed ogrodzeniem, patrząc po sobie  i zupełnie nie wiedząc co powinniśmy zrobić. Z każdą sekundą czuliśmy się coraz bardziej jak intruzi, zwłaszcza, że nasze dziwne zachowanie zaalarmowało sąsiada, który wyszedł na ulicę i uważnie nam się przyglądał. Prosty gest otwarcia furtki i wejścia na posesję, który był dla nas tak kłopotliwy, nie został źle odebrany, ale gdy powiedzieliśmy, że chcemy porozmawiać o wspomnieniach z czasów wojny i powojnia, wywołaliśmy bardzo gwałtowną, wręcz agresywną reakcję, „Nic się od nas nie dowiecie!” krzyknęła pani, która przywitała nas w drzwiach.

Etnografia i wyobraźnia – spotkanie w Nielepkowicach

Po pierwszym dniu czułam się lekko załamana i zaniepokojona, ale wkrótce okazało się, że niepotrzebnie. Dzięki wizycie w Mołodyczu dostaliśmy namiar na Panią Stanisławę [1] naszą pierwszą rozmówczynię z Nielepkowic, której otwartość bardzo mnie zmotywowała do dalszej pracy w terenie. Pomimo, że przed wejściem na posesję Pani Stanisławy znowu zakłopotał nas brak dzwonka i towarzyszył stres przed kolejnym odrzuceniem, zostaliśmy przyjęci z wielkim entuzjazmem. Pani Stanisława rozpromieniła się, gdy tylko nas zobaczyła, częstowała nas ciastkami i powiedziała, że sprawiliśmy jej ogromną radość tym, że przyszliśmy. Bardzo zaskoczyło mnie to, że właściwie zupełnie nas nie znając, tak bardzo się przed nami otworzyła i obdarzyła nas zaufaniem. Pomimo, że podczas tego wyjazdu poznaliśmy wiele interesujących osób, to właśnie o niej myślę jako o mojej ulubionej rozmówczyni. Gdy Pani Stanisława śpiewała nam stare ukraińskie piosenki, w jej śpiewie było tyle emocji, tęsknoty i żalu! Miałam wrażenie, że ten śpiew działa trochę jak wehikuł czasu, a w każdym razie sprawił, że wyobraziłam sobie młodą Panią Stanisławę, pasącą krowy, tańczącą na weselach, śpiewającą wraz z sąsiadkami, podczas prania, czy noszenia wody. Zrozumiałam, że bardzo potrzebowała być wysłuchana i że ważna była dla niej możliwość opowiedzenia o tym okresie jej życia, o którym nie chcą słuchać jej dzieci i wnukowie. Po tej rozmowie w pełni uświadomiłam sobie jak ważne jest zbieranie narracji ludzi z tych terenów, którzy pamiętają okres II wojny światowej, nie skupiające się tylko na faktach historycznych, ale ich emocjach, poglądach i indywidualnych doświadczeniach. Ucieszyło mnie, że tę możliwość dają badania antropologiczne i że mogą je prowadzić także studenci.
W Nielepkowicach przeprowadziliśmy też rozmowę z Panią Marią [2], kilka lat starszą kuzynką Pani Stanisławy, która również bardzo ciepło nas przyjęła i z państwem K., którzy częstowali nas ciastami i kawą, i też chętnie dzielili się z nami swoimi wspomnieniami i zasłyszanymi historiami. Dowiedzieliśmy się, że ludność Nielepkowic została w 39 roku w całości przesiedlona do Besarabii, z powodu ustanowionej na Sanie granicy. Według jednej z rozmówczyń, ludność pochodzenia ukraińskiego z Nielepkowic nie wróciła do nich po przesiedleniu, ale została w Besarabii i osiedliła się później w okolicach Lwowa. Mieszkańcy Nielepkowic mieli kościół parafialny w Wiązownicy, tam też znajdowała się cerkiew, do której w dzieciństwie chodziła czasami Pani Stanisława. Według Pani Stanisławy w wiązownicką cerkiew wpadła bomba, a na miejscu budynku wybudowano ówczesną gminę. Pani Stanisława wspomina też, że obok cerkwi, w należących do niej budynkach latem miały miejsce półkolonie dla dzieci, w których jako dziecko aktywnie uczestniczyła. Obecnie w tym miejscu odbywają się latem biesiady, między innymi Biesiada nad Wyczawą skoncentrowana wokół tradycyjnych potraw przygotowywanych przez gospodynie z okolicznych wsi i konkursie na najlepsze danie. Mieliśmy szczęście w niej uczestniczyć i odniosłam wrażenie, że jest to ważne wydarzenie dla mieszkańców Wiązownicy i okolic. Spokojna Wiązownica staje się wtedy miejscem zatłoczonym, na tę okazję zjeżdżają się tu ludzie w różnym wieku z całej gminy, plac wypełnia tłum, gwar, muzyka i zapach jedzenia. Próbowaliśmy tam lokalnych nalewek i ciast, rozmawiając z mieszkańcami sąsiednich wsi i dowiedzieliśmy się, że impreza ta odbywa się co roku we wrześniu i jest ostatnim takim wydarzeniem przed zimą, jakby zwieńczeniem lata.
Dawniej w Nielepkowicach znajdowała się wybudowana przez księżną Izabelę Czartoryską szkoła, która przetrwała dwie wojny światowe. Tutaj organizowane były często zabawy, ale po II wojnie światowej szkołę zburzono i na jej miejsce wybudowano rzymskokatolicki kościół, co w Pani Stanisławie wywołało ogromny żal i jak mówi „ (…) kiedym tamtędy szła, bo tam mam kuzynkę, czy w pole, tom płakała. Nie mogę i do tego kościoła nie chodzę.”. Obok domu Pani Marii znajdował się natomiast piękny Dom Ludowy.
Słuchając wspomnień obu Pań z Nielepkowic, wyobrażam sobie ich wieś w latach przedwojennych. W 39 roku Pani Stanisława miała 8 lat, a Pani Maria 12. Przed wysiedleniem obie dziewczynki spędzały dużo czasu pasąc krowy, „jeszczem dobrze nie obeschła, a już krowy pasła, bo 5 lat miałam, jak jużem krowy pasła, to my gnały het, het pod las te krowy. Najgorzej rano… Boże, tak człowiek zaspany…”. Pani Maria mieszkała tuż nad Sanem i chodziła  prać bieliznę w rzece. Przed wojną woda była tu bardzo czysta, „woda była jak perła!” i znacznie głębsza niż teraz, „No a teraz Sanu nie ma, ja wiem… usechł? A tak w wojnę to było, to było, ach San, to tuż obok drogi ten San tak był niż teraz.” Widzę, jak Pani Maria zbiera szczaw rosnący na miedzy, na zupę szczawiową, jak zawsze przed jedzeniem czeka na mrugnięcie mamy, to znak, że można zacząć jeść. Słyszę, jak Pani Stanisława często śpiewa pasąc krowy, czasami nawet całe dnie, nie powtarzając żadnej piosenki. Jest bardzo aktywnym dzieckiem, chętnie występuje w przedstawieniach wystawianych na koniec letnich półkolonii w Wiązownicy.
Kiedy moje rozmówczynie były dziećmi ich wieś tętniła życiem. Ludzie się często odwiedzali, w wolnych chwilach rozkładali na podwórzach koce, rozmawiali, śmiali się i śpiewali. Regularnie organizowane były zabawy, na których pito, tańczono, zakochiwano się i nie raz rozpętywano bójki. Zarazem codzienne życie wiązało się z ciężką pracą, biedą i głodem.
Teraz w Nielepkowicach panuje spokój przerywany hukiem przejeżdżającego tira, od czego, jak twierdzi Pani Stanisława, pękają mury nowego kościoła. Wielu ludzi ma zadbane ogrody, z idealnie przystrzyżonymi trawnikami, krzewami ułożonymi w geometryczne kształty i starannie wypielęgnowanymi klombami kwiatów. Jednak więzi sąsiedzkie uległy osłabieniu. Według rozmówców dzieci rzadko bawią się na podwórkach, jak mówi Pani Stanisława, jedynie po komunii jeżdżą jakiś czas po okolicy swoimi nowymi rowerami. Ludzie nie odwiedzają się, tak jak dawniej. „Były, ludzie się lubiały dawno, nie tak jak teraz, teraz się ludzie nie lubią! Tak wam powiem jak jest! Nie lubią się ludzie! No jak sąsiady, żaden sąsiad do ciebie nie przyjdzie, to co to za…” Kiedy chodziłam po Nielepkowicach rzeczywiście odniosłam wrażenie, że to prawda.
Rozmowy z obiema Paniami z Nielepkowic są dla mnie szczególnie cenne, ponieważ były dla mnie poznawczo rozwijające. W mojej pracy licencjackiej chciałabym uchwycić obraz wojny oczami dziecka, zastanowić się właśnie nad tym jak wyglądała w tym okresie rzeczywistość dzieci w podkarpackich wsiach położonych nad Sanem, jakie zajmowały miejsce w wiejskiej społeczności i jak wpłynęła na nie wojna.

„Odnalezienie terenu”:  Zapałów i Surmaczówka

Kolejnym miejscem, w którym przeprowadzaliśmy z Piotrkiem rozmowy był oddalony od Nielepkowic o około 20 kilometrów Zapałów. Dzięki pomocy Pani M., której namiary dostaliśmy wcześniej od Pana Kucy, trafiliśmy na bardzo interesujących rozmówców. Muszę też wspomnieć tu o Panu S. z sąsiadującej Surmaczówki, którego poznaliśmy właściwie przypadkiem, a okazał się niezwykle pomocny, zaangażowany i zafascynowany tematem naszych badań. Stał się dla nas odźwiernym, o którym marzy każdy etnograf.
W Surmaczówce i w Zapałowie udało nam się w sumie porozmawiać z 10 osobami i każda z tych rozmów okazała się bardzo wartościowa. Jedna z rozmówczyń mówi: „W tej wiosce wszyscy mówili po rusku i Polacy i Ukraińcy.”, „ale ni to po ukraińsku tylko po RUSKU mówili”.  Większość osób o tożsamości ukraińskiej wywieziono w okolice Olsztyna w ramach akcji „Wisła”, a część wyjechała na wschód, między innymi w okolice Lwowa. Prawie wszyscy zamieszkujący Zapałów i sąsiadującą Surmaczówkę Żydzi zostali wywiezieni do obozu w Bełżcu.
Zapałów i Surmaczówka znajdują się w okolicy obszernego lasu, w którym ukrywały się oddziały UPA i do tej pory można odnaleźć pozostałości po bunkrach. Las ten jest szczególnym świadkiem historycznym, wprawne oko może odnaleźć tu jeszcze ślady potyczek z I wojny światowej. Dzięki Panu S. z Surmaczówki mieliśmy okazję zwiedzić go śladami dwóch wojen, obejrzeć miejsca dawnych bunkrów i siedzib UPA oraz odszukać naboje z 1915 roku.
Mieszkańcy Zapałowa byli w latach wojny i powojnia często nękani przez bandy, których członkami były najczęściej osoby pochodzące z tej samej lub pobliskiej wsi, nierzadko sąsiedzi. Lata wojenne i powojenne mijały pod znakiem ciągłej niepewności, z zebranych relacji dowiadujemy się, że w obawie przed napadami spędzano niektóre noce w polu. Dzięki pomocy Pana S. i Pani M. z Zapałowa udało nam się dotrzeć do dwóch osób pochodzenia ukraińskiego, Pana B. który po przesiedleniu w dzieciństwie w okolice Olsztyna wrócił do rodzinnego domu w Zapałowie i Pana Z. któremu wraz z matką udało się uniknąć przesiedlenia. Rozmowy te dały nam inną niż dotychczas perspektywę i ukazały złożoność relacji polsko-ukraińskich na tych terenach.
W Zapałowie czasami miałam wrażenie, że rozmówcy udają, że nie słyszą niektórych pytań, celowo nie pamiętają pewnych wydarzeń i przemilczają niektóre tematy. Zrozumiałam, że jako etnografowie nie powinniśmy być rozczarowani, że nie uzyskaliśmy konkretnej informacji. Przemilczenia także są wymowne i etnograficznie zajmujące.
W każdym miejscu, w którym byliśmy,  gdy od nowa przedstawialiśmy temat naszych badań, ludzie wzdychali ciężko i mówili, że spóźniliśmy się o 20 lat, albo, że jeszcze rok/dwa lata temu żył ktoś kto pamiętał dawne czasy, ale teraz to już nikogo nie znajdziemy. Kiwaliśmy głowami i przytakiwaliśmy, ale nie poddawaliśmy się i zawsze w końcu okazywało się, że żyje jeszcze kilka osób, które pamiętają okres II wojny światowej i powojnia. Wielu ludzi, z którymi rozmawialiśmy mówiło, że prawie nic nie pamiętają, a potem podawali nam bardzo szczegółowe opisy miejsc i sytuacji. Miałam wrażenie, że rozmówcy sami nie zdawali sobie sprawy z tego jak wiele pamiętają. Często dopiero, gdy zaczynali o czymś opowiadać, nagle budziły się z uśpienia i uaktywniały się wspomnienia, których się nie spodziewali. Czasami były to bardzo intymne szczegóły, które mogły odżyć, tylko pod wpływem czyjegoś słuchania i zainteresowania.
Na początku stresowałam się tym, że nie mam szczegółowego instruktażu jak wejść w teren. Ale teraz już rozumiem, że wejście w teren to przede wszystkim spotkanie i rozmowa z drugim człowiekiem. To bardziej sztuka rozumienia Innego, niż scjentystycznie pojmowana metoda badawcza. Natomiast ważne jest precyzyjne sformułowanie pytania poznawczego, które definiuje czego dotyczyć będzie rozmowa.
Nie ma zatem jednego właściwego sposobu na wejście w teren, a każde spotkanie (choćby wydawało się mało istotne) i każdy błąd wyznaczają naszą drogę i wpływają na przebieg dalszych badań. Po pewnym czasie to zrozumiałam i pogodziłam się z faktem, że nie jestem w stanie w pełni skontrolować tego procesu.
 

Refleksje z drugiego wyjazdu

Badania etnograficzne z koronawirusem w tle

Przed drugim wyjazdem laboratoryjnym towarzyszyły mi mieszane uczucia. Z jednej strony cieszyłam się na myśl o powrocie na Podkarpacie, z drugiej strony nie wiedziałam czego spodziewać się w sytuacji epidemii. Czy ludzie będą chcieli ze mną rozmawiać? Jak powinnam się zachować, gdy zostanę zaproszona do domu? Czy maseczki nie będą przeszkodą w nawiązaniu kontaktu i szczerej rozmowy? Te pytania dręczyły mnie od początku wyjazdu i właściwie nie opuściły mnie do końca. Z pewnością nasze badania zostały naznaczone w pewien sposób pandemią koronawirusa, ale większość osób, które spotykałam z chęcią zgadzała się na rozmowę i nie przejmowała się zachowaniem środków ostrożności. Z jednej strony mnie to cieszyło, z drugiej stawiało w trudnej sytuacji, ponieważ czułam, że odpowiedzialność za zachowanie bezpiecznych warunków leży tylko po mojej stronie. Pomimo tej nietypowej sytuacji w jakiej wszyscy się znaleźliśmy i prób zachowania zalecanego dystansu, udało mi się na szczęście poznać wielu ciekawych rozmówców i  przeprowadzić bardzo wartościowe dla mnie rozmowy.
Gdy porównuję pierwszy wyjazd, do tego drugiego, myślę, że najwięcej zmieniło dla mnie ustalenie tematu badań. Na pierwszym wyjeździe czułam się trochę niepewnie, mając wrażenie, że idę po omacku. Teraz natomiast, zadawałam bardziej sprecyzowane pytania i wiedziałam czego szukam. Dzięki temu czułam się pewniej, a narracje rozmówców były pełniejsze.

Dzieciństwo w cieniu wojny

Mój temat „Dzieciństwo w cieniu wojny” nie ograniczał mnie do jednej miejscowości, przeprowadzałam więc rozmowy w Manasterzu, Nielepkowicach, Zapałowie, Czerwonej Woli, Czercach, Dobrej i w Pełkiniach. Przeprowadzanie wywiadów w tylu różnych miejscach uświadomiło mi złożoność tematu moich badań. Dostrzegłam jak bardzo mogą różnić się wspomnienia ludzi żyjących tak blisko siebie i, mogłoby się wydawać, w podobnych warunkach. Nawet w jednej wsi relacje mieszkańców o swoim dzieciństwie potrafiły bardzo się różnić w zależności od tożsamości narodowej danej rodziny, ilości rodzeństwa, czynników ekonomicznych, czy osobistych doświadczeń.
Wielość różnych relacji nie ułatwia mojego zadania, ale z pewnością daje mi pełniejszy obraz sytuacji dzieci w czasie wojny i powojnia na Podkarpaciu. Wiem już, że w swojej pracy będę musiała uważać na uogólnienia i niemożliwa będzie mowa o jakimś jednym, tak samo odebranym przez wszystkich rozmówców doświadczeniu.
Na poprzednim wyjeździe przeprowadzałam wywiady wspólnie z Piotrkiem. Interesującym i nowym dla mnie doświadczeniem, była współpraca z innymi osobami z grupy, tym razem po części z Igą Kondraciuk i Zuzią Deptułą. Doszłam do wniosku, że współpracowanie z różnymi osobami może być bardzo rozwijające. Każdy przeprowadza rozmowy trochę inaczej i dobrze jest mieć porównanie, jakie znajduje na nie sposób, zwłaszcza kiedy sami wciąż jesteśmy na etapie uczenia się i poznawania. Najwięcej wywiadów przeprowadziłam wraz z Igą. Nasze tematy badań świetnie się ze sobą zgrywały. Iga zajmuje się kwestią kobiet, a ja dzieci, często miałam zatem wrażenie, że nasze pytania się dopełniają, a narracje rozmówców łączą interesujące nas zagadnienia.
Dobrym pomysłem był powrót do niektórych osób, które poznałam na poprzednim wyjeździe. Wraz z Igą, udało nam się przeprowadzić z nimi znacznie pełniejsze rozmowy i dzięki skonkretyzowanym pytaniom uzyskać wiele nowych informacji i narracji. Takimi osobami, do których powróciłam, była na przykład Pani Zbigniewa z Nielepkowic i Pani Julia z Zapałowa. Na poprzednim wyjeździe wywiady z tymi Paniami trwały ponad dwie godziny, jednak gdy przyszłyśmy do nich z Igą, z nowymi pytaniami, opowiedziały nam jeszcze wiele historii, których wcześniej nie słyszałam i mam też wrażenie, że opowieści, którymi się z nami dzieliły były bardziej intymne. W dużej mierze stanowiły one opis samotności, lęku, naruszania granic, braku czułości, czy bezradności.
Szczególnie zapadła mi w pamięci rozmowa z Panią Marią w Zapałowie. Mieszka ona w surowych warunkach, w starej chacie wybudowanej tuż po wojnie, położonej na skraju lasu, w oddaleniu od sąsiadów. Patrząc na warunki w jakich żyje można wyobraźnią łatwo przenieść się w czasie. Na podwórzu stoi studnia z żurawiem, pomimo podeszłego wieku Pani Maria uprawia sama ogródek warzywny, hoduje kozy i opiekuje się trzema psami. Gotuje na starym piecu. Jest skromna i pobożna. W dzieciństwie została wraz z rodziną wysiedlona w okolice Olsztyna i pamiętała też widok palących się w okolicach Zapałowa wiosek. Wspominała przesiedlenie, dziecięcy strach i niepewność związaną z doświadczeniem wojny, ale miałam wrażenie, że jednym z najboleśniejszych jej wspomnień, był brak czułości ze strony jej matki. Pani Maria wspominała jak w wieku pięciu lat patrzyła na matkę karmiącą piersią jej młodsze rodzeństwo i nagle poczuła zazdrość w stosunku do młodszego dziecka, pragnienie przytulenia się, pogłaskania. Opisując tę scenę patrzyła w przestrzeń, jakby widziała ją przed sobą, a jej głos był pełen żalu i pragnienia bliskości. W wieku pięciu lat była już za duża, by otrzymać czułość matki, miała już swoje obowiązki w gospodarstwie i musiała próbować choć trochę odciążyć rodziców w pracy. Historia ta wydała mi się szczególnie bolesna, ale po jej usłyszeniu przypomniałam sobie narracje innych rozmówców i uświadomiłam sobie w pełni, że kwestia szybszego dorastania dotyczyła dawniej wielu dzieci na tych terenach.

Praca dzieci i ich życie emocjonalne

Oczywiście nie wszystkie osoby, z którymi rozmawiałam mówiły o braku okazywania dzieciom uczuć przez rodziców. Z wielu rozmów jednak wynikało, że często relacje rodziców z dziećmi były chłodniejsze, niż w dzisiejszych czasach. Nie jest to dziwne, gdy bierze się pod uwagę warunki w jakich żyli w czasie wojny i powojnia ludzie w podkarpackich wsiach nad Sanem. Życie w burzliwym okresie, w tak bliskiej odległości od granicy, najczęściej w biedzie i w wielodzietnych rodzinach, było bardzo stresujące. Kobiety musiały ciężko pracować w gospodarstwie, zajmować się domem, gotować i wychowywać dzieci. Chociaż zdarzały się wyjątki, mężczyźni w większości nie odciążali kobiet w obowiązkach domowych, takich jak gotowanie, czy sprzątanie. Dzieci musiały w tych warunkach szybko dorosnąć i przejąć część obowiązków rodziców. Najstarsze rodzeństwo opiekowało się i często wychowywało młodsze. Od wielu rozmówców dowiedziałam się, że dzieci z najbiedniejszych domów były wysyłane na służbę. W zamian za jedzenie i ubranie pracowały one u nieco majętniejszych ludzi z tej samej wioski lub sąsiednich wsi. Rozmówcy, którzy byli w dzieciństwie na służbie wspominali często o złym traktowaniu dzieci przez gospodarzy. Zdarzało się, że były one wyzywane, bite, kazano im spać w zimnie. Dziecko w tej sytuacji było zazwyczaj zupełnie bezradne, czasem uciekało z powrotem do domu, ale nie zawsze miało tę możliwość.

Ucieleśniona wojna

Wojna na swój sposób naznaczyła dzieciństwo każdej z osób, z którymi rozmawiałam. Przykładem może być sytuacja Pani Haliny z Dobrej, która odczuwała ogromną potrzebę podzielenia się ze mną i z Igą swoimi wspomnieniami z dzieciństwa. Mówiła, że w ostatnim czasie wracały do niej z dużą intensywnością. Opowiadała nam o tym, jak wojsko napadło na jej wieś. Była z dziadkami w cerkwi, gdy usłyszała krzyki, że palą wioskę, następnie pojawiły się odgłosy strzałów. Dziadkowie uciekli z nią w pole, a potem do lasu. Przywoływała świst kul nad swoją głową, w czasie gdy leżąc nieruchomo w polu starała się nie wydać z siebie żadnego dźwięku. Na kilka tygodni rozdzielono ją z rodzicami, pamiętała dobrze swój strach, że już nigdy nie zobaczy rodziców i spływające po policzkach łzy. W swojej opowieści była bardzo ekspresyjna, naśladowała dźwięki, gestykulowała, miałam chwilami wrażenie jakby opowiadała o czymś, co wydarzyło się wczoraj. Pani Halina na własnej skórze doświadczyła brutalności i bezwzględności wojny, jednak nie wszystkie relacje zawierają takie elementy. Niektórzy rozmówcy mówili, że gdy byli dziećmi w czasie wojny rodzice nakazywali im trzymać się blisko domu, nie chodziły po wsi i bawiły się tylko z dziećmi bliskich sąsiadów. Czasami usłyszały jakieś historie opowiadane przez dorosłych, ale nie wiedziały za dobrze co dzieje się w okolicy. Większość czasu zajmowała im praca w gospodarstwie, do tego, w niektórych przypadkach szkoła. Takie z pozoru zwykłe historie okazywały się być również dla mnie cenne, ponieważ nakreślały sytuację dzieci w domu. Były często opowieściami o przemocy domowej, ciężkiej pracy i rutynie. Gdy pytałam o dyscyplinę i wymierzanie kar przez rodziców, wiele osób wspominało kary cielesne i dokładnie przywoływało momenty z dzieciństwa, w których zostali ukarani niesprawiedliwie bądź nieproporcjonalnie do swojego przewinienia. W tego typu wspomnieniach przeważał żal do rodziców, ale ze strony rozmówców pojawiało się też dla nich zrozumienie, ze względu na czasy i warunki w jakich żyli.

Konsultacje z historykami

W wyobrażeniu sobie codzienności dzieci z badanych przeze mnie okolic pomogła mi bardzo wizyta w Pełkiniach. Wspólnie z Igą rozmawiałyśmy tam z lokalną historyczką Anną Wiecheć, która od urodzenia mieszka w Pełkiniach i jest emerytowaną nauczycielką. Sama nie pamiętała czasów wojny, ale znała wiele historii osób ze swojej rodziny oraz sąsiadów. Interesowała się też codziennością ludzi mieszkających na tych terenach w czasach przed wojną i w czasie wojny. Ciekawie zarysowała nam ówczesną sytuację dzieci i kobiet na tych terenach, dopełniając nam często to, co słyszałyśmy od poprzednich rozmówców. Pokazała nam też piękne, przedwojenne chustki, przekazywane w jej rodzinie od pokoleń. Poleciła nam udać się do kilku starszych od niej osób z Pełkiń, które mogłyby opowiedzieć o własnych doświadczeniach. Pokierowała nas też do starego, przedwojennego budynku szkoły, która działała również w czasie wojny i powojnia. Teraz jest ruiną, w której, jak można wnioskować po pustych butelkach i materacu w jednym z pomieszczeń, od czasu do czasu śpią bezdomni.

Wyobraźnia etnograficzna

Chodząc po opustoszałym, zniszczonym budynku wyobraziłam sobie dzieci, które w swoim czasie siadały tu w nieistniejących już ławkach. Każde ze swoim stresem, strachem, tragedią, obowiązkami, dziecięcymi wygłupami. Dla setek osób to miejsce było w pewnym czasie częścią codzienności i obowiązkiem, teraz powoli popada w zapomnienie. W mojej wyobraźni szkoła w Pełkiniach stała się syntezą wszystkich opisów szkoły, jakie usłyszałam od różnych rozmówców. Zobaczyłam w niej surowych nauczycieli wymierzających kary cielesnei tych, przychylnie nastawionych do swoich uczniów. Próbowałam wyobrazić sobie osoby, z którymi rozmawiałam, siedzące w ławkach z przyjaciółmi, lub idące do szkoły grupkami, często kilka kilometrów w onucach na nogach. Wiedziałam już, że po szkole na większość z nich czekała jeszcze praca w gospodarstwie. Duża część poznanych przeze mnie osób skończyła w najlepszym wypadku tylko kilka klas. Ich nauczanie przerywała wojna lub konieczność poświęcenia się pracy w polu i w domu.

Dyscyplinowanie dzieci

Po zeszłorocznym wyjeździe i wielu lekturach czytanych przez rok na nasze laboratorium myślałam, że nic mnie już szczególnie nie zszokuje. Zdarzały mi się jednak momenty zaskoczenia. Pamiętam, że mocno zszokowała mnie historia opowiadana przez Annę Wiecheć, o praktyce przywiązywania małych dzieci prześcieradłami do łóżek lub innych mebli, w czasie, gdy rodzice szli pracować w polu. Powątpiewałam w powszechność tej praktyki, jednak kilka dni później od jednej z rozmówczyń dowiedziałam się, że w czasach powojennych sama przywiązywała dzieci paskiem do łóżka, gdy musiała zostawić małe dziecko samo w domu. Z perspektywy teraźniejszości wygląda to bezwzględnie i brutalnie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę warunki, w jakich kobiety wychowywały dawniej dzieci na podkarpackich wsiach. Przypomniałam sobie relacje rozmówczyń, których matki pracowały przez cały okres ciąży, a już następnego dnia po porodzie wstawały do pracy. Nie mogły pozwolić sobie na to, żeby nie pracować, często zabierały ze sobą małe dzieci do pracy w polu i kładły na miedzy, a gdy nie miały ich z kim zostawić mogło zdarzyć się, że przywiązywały je, aby nie zrobiły sobie krzywdy lub nie uciekły. Aby mieć pełen obraz sytuacji i doświadczeń dzieci, trzeba zrozumieć też sytuację ich matek i ojców.

Dziecięce zabawy i luźne rozmowy przy posiłku

Oprócz smutnych i pełnych bólu relacji pojawiały się też opisy chwil dziecięcej beztroski, zabaw i wygłupów. Miło wspominam rozmowę z Panem E. w Manasterzu. Pan E.  był najstarszym z rodzeństwa, miał kilka sióstr, którymi się opiekował. To on zajmował się gotowaniem w domu, gdy nie miała na to czasu jego mama. Swoich rodziców wspominał bardzo ciepło, z jego opisu rodzinny dom był pełen miłości. Opowiadał o chłopięcych psotach, spijaniu bimbru w dzieciństwie, który pędzono u niego w domu, zbieraniu i sprzedawaniu ziół. Podczas tej rozmowy przydarzyła mi się niestety sytuacja, której obawiałam się od pierwszego wyjazdu. Nie pytając o nic postawiono przede mną talerz gulaszu, którego zjedzenia nie mogłam odmówić, a jako, że od dzieciństwa jestem wegetarianką było to dla mnie niezbyt przyjemne doświadczenie. Myślę jednak, że warto było zdobyć się na małe poświęcenie i nie psuć dobrego nastawienia goszczącego mnie Pana E.

Czerce – ważne rozmowy

W moim odczuciu przełomowym momentem był dla mnie dzień, w którym rozstałam się w Czerwonej Woli z Igą i wybrałam się na piechotę, w stronę sąsiedniej wsi Czerce. Była to moja pierwsza samotna próba znalezienia rozmówców i czułam ogromną ekscytację. Szłam przez godzinę chwilami zupełnie zarośniętą drogą przez pola i las. W połowie drogi zaczął towarzyszyć mi lekki niepokój, bo nie byłam pewna, czy wybrałam właściwą drogę. W końcu dostrzegłam pierwsze domy i dotarłam do małej, bardzo spokojnej wsi otoczonej lasami. Zmęczona marszem w upale zapukałam do pierwszego domu na mojej drodze. Otworzyła mi starsza Pani, która bardzo ucieszyła się, gdy opowiedziałam o prowadzonych przez naszą grupę badaniach. Okazało się, że obok mieszka jej 97-letnia mama, której młodość przypadła właśnie na czasy wojny.

Czerce. Dom Pani Marii. Fot. Zuzanna Newbery

Pani Celina z ochotą zaprowadziła mnie do chaty, w której mieszka jej mama od czasu swojego ślubu. Byłam pod wrażeniem prawie stuletniej staruszki, która mieszka w chacie sama i gotuje sobie jedzenie na piecu. Chociaż Pani Janina nie była już dzieckiem w czasie wojny, rozmowa z nią pozwoliła mi spojrzeć na pewne kwestie z innej perspektywy. Pani Janina pochodzi z rodziny ukraińskiej i wyszła za Polaka. Gdy pytałam o doświadczenia wojny, powiedziała mi, że wojny tu wcale nie było, a ona żyła ze wszystkimi dobrze. Był to ogromny kontrast do wspomnień opowiadanych mi i Idze wcześniej tego samego dnia w sąsiedniej Czerwonej Woli. Mąż Pani Janiny był w polskiej partyzantce, ona natomiast miała dobre relacje z ludźmi działającymi w UPA. Mówiła mi, że karmiła zawsze jednych, i drugich, wszyscy byli swoi, więc nigdy nie miała większych problemów. Kiedyś przez fałszywy donos sąsiadki kilka osób z UPA zaprowadziło Panią Marię do lasu, aby ją powiesić, ale Pani Maria powiedziała, że gdyby zrobili jej krzywdę, Polacy, krwawo, by się zemścili, dlatego puścili ją wolno. Na moje pytanie, czy znała tych ludzi wcześniej i czy miała do nich żal po tej sytuacji, powiedziała, że byli to znajomi i nie miała żalu, bo wykonywali tylko rozkaz. Nie była to wylewna rozmówczyni, ale jej pewność, spokój i twardość charakteru zrobiła na mnie wrażenie.
Gdy wróciłam do Czerc z Igą, poznałyśmy kolejną nietypową rozmówczynię. Pani N., jako jedyna osoba pamiętająca wojnę, z którą rozmawiałyśmy, ma wyższe wykształcenie i została wychowana w rodzinie nauczycieli. Jako dziecko miała o wiele większą świadomość tego co dzieje się na arenie politycznej, niż większość jej rówieśników z tych terenów. W domu, w którym się wychowywała dyskutowano na temat ówczesnej sytuacji i polityki. Na nasze pytania odpowiadała w sposób przemyślany, poddając refleksji różne wydarzenia ze swojej przeszłości i zastanawiając się nad przyczynami zjawisk, o których opowiadała. Język jej wypowiedzi różnił się znacznie od sposobu wyrażania się pozostałych rozmówców.

Zmęczenie

Chociaż tegoroczny wyjazd sprawił mi ogromną przyjemność i zapewnił wiele wrażeń, pod koniec czułam, że brakuje mi już sił. Podczas dziesięciu dni badań, przeprowadzałam wywiady codziennie. Do Czerc, Dobrej i Pełkiń docierałam na starym, zardzewiałym rowerze pożyczonym od Pani pracującej w sklepie w Manasterzu i chociaż bardzo cieszyłam się, że mam możliwość poruszania się szybciej niż na piechotę, muszę przyznać, że po każdym powrocie z rowerowej wyprawy byłam wyczerpana zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Sądzę jednak, że wykorzystałam ten czas najlepiej jak umiałam i cieszę się, że spotkałam się z tak wieloma przychylnymi reakcjami, ze strony spotykanych przeze mnie ludzi.

 Przypisy

[1] Zmieniłam imiona rozmówców, ponieważ chciałam zachować ich anonimowość. (powrót do tekstu)
[2] To imię również zostało zmienione, aby zachować anonimowość rozmówczyni. (powrót do tekstu)

 

PIOTR PRZYBYSZ
 

I impresja terenowa

,,Inicjacja”

Wyjeżdżając na swoje pierwsze badania terenowe, nie wiedziałem co stanie się ,,moim” terenem. Tego wrześniowego dnia wiedziałem, że jadę na Podkarpacie do Manasterza. Tam przez najbliższe kilka dni razem z innymi wspólnie wchodziliśmy w rolę badaczy, poznawaliśmy ten region Polski oraz nas samych. ,,Zielona Przystań” to miejsce które stało się naszą bazą na tamten, i mam nadzieje przyszłe wyjazdy.

Nasza przystań. Widok na Lubaczówkę. Fot. Piotr Przybysz

Dowiedzieliśmy się, że właśnie tam stały zabudowania nieistniejącej już cerkwi. Mieszkając na terenie ośrodka niejednokrotnie myślałem o tym jak krucha jest przeszłość i los. Pod grubą warstwą styropianowej elewacji i tynku kryły się pozostałości tego, co już w to miejsce nie wróci, czegoś co zniknęło, o czym ludzie zapomnieli, a pozostałości przeistoczyli lub zniszczyli doszczętnie, bo nie dawały zapomnieć o ludzkiej krzywdzie i o tych, o których już mało kto w powiecie jarosławskim chce mówić.
Pierwszego dnia w terenie nie udało się nagrać żadnego wywiadu. Za to dzięki kilku rozmowom i spotkaniom udało się stworzyć początek okolicznej siatki kontaktów. Tych kilka rozmów doprowadziło mnie do szanowanego w okolicy człowieka zajmującego się lokalną historią oraz piszącego książki historyczne o tych terenach. Pana Jana Kucę, bo o nim mowa, miałem okazję odwiedzić w gabinecie szkoły, której jest dyrektorem.

Krzyż z mołodyckiego cmentarza. Fot. Piotr Przybysz

Rozbita tablica w Mołodyczu. Fot. Piotr Przybysz

To podczas tej rozmowy w Mołodyczu dowiedziałem się o istnieniu pani D. i wsi Zapałów. Był to moment kluczowy, ponieważ właśnie Zapałów a później sąsiadująca Surmaczówka stały się docelowymi miejscami moich badań, którym poświęcę dwa lata pracy. To one, dzięki swojemu położeniu i przedwojennym strukturom etnicznym, zainspirowały mnie do podjętego przeze mnie tematu badań.

Zapałów

Pani D. stała się moją pierwszą w życiu „odźwierną”, czyli osobą wprowadzającą w teren. Mieszka przy szosie przecinającej Zapałów na dwie części, zna chyba każdego w okolicy. Na dodatek jest nauczycielką historii i przewodniczką wycieczek do Bełżca. Jej poglądy i podejście do złożonej problematyki tego miejsca są odmienne od moich. Niejednokrotnie zauważałem to, pijąc kawę w jej kuchni. Kiedy było mi trudno z tymi różnicami światopoglądowymi się uporać, wpatrywałem się w  ceratę i kruche ciasteczka ułożone na talerzyku pomiędzy kubkami gorącej kawy. Kiedy ten moment mijał, korzystałem z repertuaru wiedzy lokalnej, jakim pani dysponuję. Wysłuchiwałem wszystkiego w ciekawości i powoli łączyłem w głowie fakty. Dzięki jej pomocy stopniowo mogłem wnikać w strukturę Zapałowa i w głowie pojawiały się coraz to nowe pytania, a notatki zapełniały się życiorysami  rozmówców.

Zapałów cerkiew. Fot. Piotr Przybysz

 

Tylko zawsze mówili ,,NIC NIE MÓW, NIC NIE MÓW”

Po kilku rozmowach wieś zmieniła się. Dowiedziałem się, że górująca kopuła cerkwi nie daje jej zapomnieć tutejszej ludności o przeszłości, którą jej mieszkańcy dobrze znali, ale najchętniej wymazaliby ją z pamięci. Okazało się, że strach przed „Ruskimi” i nienawiść do band, ,,bandziorów”, "upowców” przetrwała przez lata. Wyczuwalna wraz z widocznymi łzami była na twarzy pani W., której, jak się później okazało los, a raczej mąż nie oszczędzał. Małżonek generalnie nie oszczędzał nikogo. Palenie i pacyfikacja wsi była po prostu rozkazem, jaki przywołał go na Podkarpacie z odległego zachodu. Po wysiedleniach, kiedy nastał porządek i nadzieja na pokój, nieznajomy został na miejscu. Rozpoczął nowe życie. Jednak czyny, które popełniał jako zwierzchnik orła bez korony, nie dawały o sobie zapomnieć. Szanowany obywatel nie był dobrym mężem i ojcem. Strach jego żony podczas wywiadu i wypieranie tego, że cokolwiek, wie odzwierciedlały jej szkliste przestraszone oczy. Łez co prawda nie było, ale także w rozmowach z innymi prawosławnymi mieszkańcami, słychać było w ich głosie żal do tego człowieka. Wszyscy odradzali rozmowy z nimi, mówili że gada tylko głupoty i nie warto go słuchać. Te ,,głupoty” wydały mi się bardzo ciekawe i musiałem je bezpośrednio usłyszeć.
Prawosławni stanowią absolutną mniejszość. Zaledwie garstka odwiedza cerkiew. Ale to obrządek i przede wszystkim pamięć odróżnia ich od katolickich sąsiadów. Cerkiew została odremontowana, a jej parafię zamieszkuje na stałe kapłan. Dużo poświecenia i pracy włożono w jej odbudowę. Co niedziele odwiedzają ją również ludzie z okolicy, niektórzy z nich widzą w swoich wsiach te same cerkwie, które widzieli ich przodkowie, jednak są one dla nich jakby martwe. ich  Kopuły zdobią krzyże katolickie. Widok małych kopuł byłych cerkwi z katolickimi krzyżami jest dla mnie jakby znakiem ostrzegawczym a jednocześnie informacyjnym. Te domy boskie ostrzegają, że są podległe papieżowi i biskupom i nie chcą pamiętać swojej przeszłości. A z drugiej strony informują nas o minionej przeszłości, kiedy to pod tymi samymi kopułami co niedziele rozbrzmiewał chór wiernych modlących się w języku kiedyś tak  bliskim a dziś odległym. Zapałowska cerkiew skupia ich wszystkich w swoich murach i otula  kojącą  modlitwą. Daje poczucie wspólnoty i zrozumienia, pośród zgliszczy przodków.

Wnętrze zapałowskiej cerkwi. Fot. Piotr Przybysz

 

Przywitał mnie niesamowicie pewny i silny uścisk ręki. Wiek można było wywnioskować z twarzy ale postawa X. była wyprostowana, a jednocześnie niepewna. Co jest całkiem normlane, kiedy jacyś dziwni ludzie wchodzą na podwórko. Rozmowa była długa. Rozmawialiśmy cały czas stojąc na zewnątrz. Towarzyszyła nam też przez cały czas żona, która stojąc obok mało się odzywała:

Sprawy w takim sensie jak ja wam opowiadam to nikt wam nie powie bo się boi, a ja wam opowiadam to. A to resztę nikt. Najwyżej będą chwalić milicjantów, ormowców te rzeczy, a tego to oni się boją bo jeszcze cię zamordować mogą.

Ten cytat mówi wiele o atmosferze jaka towarzyszy podczas rozmowy. X nie pamięta wojny, urodził się w jej trakcie. Wie o niej to co przekazali mu rodzice, otocznie i czego sam się dowiedział. Oczami dziecka pamięta wysiedlenie. Akcja „Wisła” nie oszczędziła i jego rodziny. Kiedy wynosili się z całym dobytkiem z domu, sąsiedzi siętemu przyglądali. Jego rodzinę wysiedlono w okolice Olsztyna. To tam dorastał w społeczności, która została wyrwana z korzeniami i musiała przystosować się do nowej rzeczywistości. Rodzina ciągle myślała o powrocie. Udało jej się to, chociaż musiała odkupić własne gospodarstwo.

Jeszcze jak nas chcieli wysiedlać to sobie pozwolili. Naród mieszkał wyrwali z korzeniami tak im pasowało no i koniec co twoje to nie twoje. My tą gospodarkę swoją to kupiliśmy, bo to był osadnik od Górna zza Rzeszowa. I ojciec jego mówi”co tam będziesz siedział?!To przychodź tu na gospodarkę do domu i tego, jak się nie wyrzekasz swojej ojcowizny, to wracaj! No i my wrócili, zapłacili mu i o.

Rozmówca opowiadał, że najgorsza sytuacja była po „wyzwoleniu”. Podczas wojny ginął tylko ten, kto się narażał. Wszystko zmieniło się wraz „z wyzwoleniem”. Nie wiadomo komu można było wierzyć. Nastały czasy anarchii, nowa władza dopiero co się formowała. Każdy mógł zostać oskarżony o działalność wywrotową. Wojsko, które docierało w te rejony tworzyło posterunki i wprowadzało nowy ład. Żołnierze kwaterowali się w okolicznych chałupach. Codziennie wyjeżdżali na patrole i akcje. Lasy były pełne ludzi. Dochodziło do starć i napadów na wsie. Nikt nie mógł być spokojny. Ginęli niewinni ludzie. Nastąpił  chaos:

Rabowali i zabierali ludzi, znów śledztwa jakieś prowadzili, zabili i zakopali i ci ludzie nie wiedzą  gdzie się podziali, ci ludzie ja mówię oni tam są na polach. Jak ten W. mówił ty się nie boisz tutaj na tym polu robić? Myśmy tu tyle na tym polu tylu Ukraińców zakopali. A z tamtej strony tu jak polski ten cmentarz tam od północy śniegiem zawiewało i ziemia nie była zamarznięta i im tam było dobrze zakopywać bo głęboko.

Następnego dnia udało się dotrzeć do Y.Wszyscy mówili, że nie będzie chciał rozmawiać ze względu na przykre wydarzenia w jego życiu prywatnym. Jednak udało się. Stanął przede mną wyprostowany, wysoki mężczyzna. Pomimo wielu przeciwności losu, jakie go spotkały, nie skurczył się w sobie. Dalej pracował w swoim gospodarstwie. Nigdy nie dałbym mu tylu lat ile ma - 83 lata!Aż ciężko w to uwierzyć, że ten mężczyzna już tyle przeżył. Życie go nie oszczędzało, być może ciężka praca i bieda tak go zahartowały.
Akcja „Wisła” go ominęła, bo wraz z mamą byli bardzo biedni. Żyli bez ojca, który zginął w Kampanii 1939. Kiedy żołnierze w 1947 roku zobaczyli, w jakiej są sytuacji, poradzili im, żeby udali się do dowódcy z wnioskiem o pozostanie w Zapałowie. Mama poszła i się udało:

Ojciec w 39 poszedł na wojnę. Nie wrócił. Ja wtedy miałem ile, 8, 9 lat. Jak tak była okupacja, to ile miałem?… Chyba 13 lat no…! I  jedzie do każdego, za 2 godziny się zebrać i to… ale dwóch żołnierzy takich było, takie były naprawdę ludzie, nie wiem jakie to, jakiej narodowości?! Zobaczyli to wszystko, (pokazuje dookoła), mówią „niech Pani idzie do sztabu, niech Pani powie w jakich warunkach Pani, jak jest, jak kto tego, że mąż na wojnie i tak dalej”.I mama poszła, poszła tam i dobrze.W tym całym tam sztabie oficer mówi, „ci żołnierze niech tu zaraz przyjdą do mnie”.I poszli te żołnierze, potem za jakąś godzinę przychodzą, kartę przyniósł – zwolnienie, z wysiedlenia. I potem zaraz, ta niedaleko sąsiadka, też taka wdowa bidna, sama, też jej powiedzieli w czym rzecz, to poszła i też ją zostawił, potem jeszcze był taki jeden, też, taki o i zostawili go.

Zostali. Jego życie jako młodego człowieka nie było takie jak katolickich kolegów. Ciężko pracował, pomagał mamie i z jego słów można było wywnioskować, że wiejskie zabawy nie były dla niego. Wielkie emocje wywołała u niego opowieść o tym, gdy jako mały dwunastoletni chłopiec, nie mógł powstrzymać żołnierzy Ludowego Wojska Polskiego przed rabunkiem zwierząt z ich podwórka. Widać było w nim wtedy wielki smutek, wywoływało to u niego złe emocje.
Następnie, dzięki pani D., miałem możliwość porozmawiania z pewną panią, której wojna zrujnowała dzieciństwo. Pamięta jeden wielki strach i niepewność. Brak informacji o rodzicach, z którymi musiała dla bezpieczeństwa się rozdzielić, potęgował lęki u małej dziewczynki. Jej perspektywa znacząco różni się od jej prawosławnych sąsiadów. Ciągle mówi o strachu przed  bandytami, niepewności, kiedy nadejdą i czego będą chcieli:

Rodzice moi jak byli to dużo widziały i nikt tu nic nie mówił bo jeden drugiego się bał

Dzieci nie wiedziały do końca co się dzieje. Wiedziały tylko, że trzeba się bać, bać się wszystkich a szczególnie Ukraińców, bo to oni są bandami. Nie można  było ufać nikomu:

Bo tak dzieciom tu tak nie opowiadali bo przecież, dzisiaj to dziecko wszystko wie, przyleci i tylko babciu, babciu. A kiedyś nawet jak słyszał to już nie pamięta bo tylko krzyczeli na to tylko nic nie mów nikomu nie powtarzaj. Tak było.
Ludzie się bali bo tych organizacji jakiś było takie co to napadali jeden na drugiego co to było innego, trza się było bać!

Jej rodzina doświadczyła wiele cierpienia. Cudem uniknęli wywózki do Bełżca. Raz uciekali, czołgając się przed bandą, która wtargnęła do ich domu. Innym razem jej ojciec cudem nie został zastrzelony przez oddział UPA:

Oho gada, już stąd nie wrócę, już gada.W sercu sobie pomyślałem, już nigdy nie wrócę. Mówi ,,idzie ma karabin ino przyjdzie serie wyłoży”, a to był prawdziwy szef bandy ale tato go znał. Bo wiedział jak się nazywa a i nic nie mówi. Przyszedł do taty i widzisz ani go nie zabił ani mu krzywdy, nie zrobił, tylko mówi ,,Szczęść Boże gospodarzy”.A tato sobie pomyślał - jak ty mi mówisz „Szczęść boże to ty mnie nie zabijesz”. ,Mówi -„Gospodarzu co wy tu robicie?” To kupiłem tą łąkę bo w zimę będę miał więcej koni to będzie jadło. ,,Byście tu więcej nie przychodzili!Idźcie do domu!”,,No to mam rower”. To wsiadajcie na rower i jedzcie!To gada mnie odprowadził do samego lasu”. Już jak do lasu weszedł, bo on poszedł do lasu a ja tą drogą pojechał ale mówi słyszałem, że mnie prowadzili lasem, bo mówi trzeszczało i trzeszczało, ale ja nie widziałem.

Przez większość czasu wychowywała się z wujostwem. Tam była bezpieczniejsza, niż w leśniczówce nieopodal Płazowa. Jej ojciec leśniczy musiał widzieć wiele ludzkiego cierpienia.
 

Surmaczówka

Po Zapałowie przyszedł czas na sąsiednią wieś - Surmaczówkę. Nie ma do niej innej drogi niż przez Zapałów. Jest dużo mniejsza, jej naturalna barierą jest ogromny las. Nie mając do nikogo kontaktu zdecydowałem się odwiedzić sołtysa. Okazało się to świetną decyzją. Tak poznałem swojego drugiego w życiu odźwiernego. Bardzo energiczny pan, niemalże od razu mi pomógł. Wydawało mi się, że bardzo się ucieszył z możliwości pomocy. Od dnia kiedy się poznaliśmy przez prawie cały kolejny tydzień widziałem się z nim codziennie. Niezwykle pomocny, bardzo się przejął badaniami. Pomogła też jego znajomość z sołtysem Zapałowa. W Surmaczówce miałem okazję przeprowadzić bardzo tajemniczy wywiad. Sąsiad Sołtysa pan X jest niezwykle tajemniczym 93 latkiem…
W przeprowadzeni rozmowy z nim pomógł fakt, że panowie się znają. Pan X jest starszym panem, który ma problemy ze słuchem. Jednak jego szczupła wyprostowana postawa nie zdradzała wieku. Co ciekawe urodził się we Francji, jego rodzice emigranci przyjechali do Polski nieszczęśliwie przed wojną, która zatrzymała ich już na stałe. Wywiad polegał na tym, że mówiłem sołtysowi o co chcę zapytać, a ten niekiedy krzyczał do ucha rozmówcy. O ile jego słuch nie był najlepszy, to zaskakująca była bystrość jego wzroku. Przed naszą rozmową wiedziałem o nim , że w czasie wojny pracował w lesie. Dodatkową najważniejszą informacją był fakt, że został złapany przez ukraińskich partyzantów, przetrzymywany w ich bazie, a następnie wypuszczony żywy. Odpowiadał na pytania bardzo okrężnie .Wydawało mi się, że ciągle udaje, że nie wie o co chodzi. Pytania były bardzo proste. Jednak widać było, że  bardzo kombinuje z odpowiedzią. Tak jakby nie chciał zdradzać swojej przeszłości. Pytany o przetrzymywanie przez UPA, mówił tak, żebyśmy niczego nie zrozumieli. Cały czas podczas tego wywiadu czułem, że ten ma wiele tajemnic, które ukrywa pod pretekstem swojego słabego słuchu. W czasie wyzwolenia miał osiemnaście lat. Jako młody pełnoletni mężczyzna musiał być w wielu miejscach, słuchać rozmów. Pracował w lesie i znał go dobrze. Jest to zdecydowanie osoba, do której muszę dotrzeć ponownie.
I tak minął pierwszy wyjazd w teren. Codzienne wywiady, budowanie siatki kontaktów oraz mikro śledztwa to rzeczy którymi byłem pochłonięty. Kiedy dowiedziałem się, jak wielki udział w życiu mieszkańców mieli partyzanci, uznałem, że muszę się tym zająć. Temat do dzisiaj kontrowersyjny, jednak bardzo ciekawy. Teraz kiedy więcej wiem o samym terenie po przeprowadzeniu kwerendy w IPN-ie, nie mogę doczekać się kiedy wrócę na Podkarpacie.

 

II impresja terenowa

,,Sprawdzone metody i badania po kwerendzie w IPN”

Drugi wyjazd terenowy znacząco różnił się od poprzedniego. Wiedziałem dokąd jadę, gdzie będę prowadził badaniaa na miejscu czekał na mnie „odźwierny”, który mnie wprowadzić w lokalną społeczność. Przede wszystkim miałem świadomość na  czym  polegają etnograficzne  badania terenowe. W lipcu tego roku jechałem do Manasterza z głową pełną pomysłów i planów, kogo mam odwiedzić, na co zwracać uwagę. Znałam też już miejscowości, w których miałem prowadzić swoje badania -  Surmaczówkę i Zapałów.
Na dobrą sprawę swoje tegoroczne badania rozpocząłem dwa tygodnie przed wyjazdem. Ich początkiem była wizyta w czytelni IPN i zapoznanie się z aktami dotyczącymi działalności partyzantów w  okolicy Zapałowa i Surmaczówki. Była to moja pierwsza wizyta w archiwum w życiu. Możliwość obcowania z oryginałami dokumentów z czasów wojny i powojnia jest dla mnie bardzo inspirująca. Przeglądając kolejne strony miałem świadomość, że ktoś 75 lat temu spisywał te zeznania być może w pośpiechu, w ciemnym prowizorycznym gabinecie posterunku Milicji Obywatelskiej w Zapałowie. W trakcie lektury zaskoczyło mnie bogactwo opisów i zeznań. Bez problemu pozwalały na wyobrażenie sobie dokładnie wszystkich wydarzeń. I tak kartka po kartce w mojej głowie tworzył się obraz nocnych ataków na posterunki czy napadów rabunkowych. Oprócz rozbudzenia mojej wyobraźni, kwerenda pozwoliła mi zbliżyć się do mojego terenu. Poznałem szczegóły i nazwiska zamieszanych w interesujące mnie wydarzenia, co ułatwiło mi zadawanie pytań. Większa wiedza znacząco ułatwiała wywiady. W pewnych kwestiach miałem pewność i mogłem bazować na zdobytych informacjach.
Po przyjeździe do Surmaczówki od razu skierowałem się do sołtysa. Była to jak się później okazało jedna z lepszych decyzji, ponieważ przez cały mój pobyt na Podkarpaciu Pan sołtys towarzyszył mi w badaniach. Często dawał mi namiary na rozmówców oraz razem ze mną szukał ich domów,  wydawał się zafascynowany moimi badaniami. Sam wcześniej głównie interesował się tematyką I wojny światowej. Jednak wiedział, że towarzysząc mi w rozmowach może dowiedzieć się znacznie więcej o okolicy i ludziach w niej mieszkających, co było dla niego wartościowe. Moim zdaniem jego zainteresowanie tematem moich badań wynika też z tego, że jest on osobą z zewnątrz. On sam mówi o sobie, że jest ,,nasiedlony”. Kiedyś coś wspominał jak doszło do tego, że przywędrował z okolic Krynicy Górskiej na odległe Podkarpacie. Ale w jakim charakterze znalazł się w tej wsi? Tego nie potrafię sobie przypomnieć. Co nie zmienia faktu, że jego pomoc znacząco, zarówno podczas pierwszego, jak i drugiego wyjazd była dla mnie ogromna. Jego zaangażowanie oraz chęci są niesamowite. Pierwszego dnia badań spędziłem u niego dłuższą chwilę na rozmowie. Podzieliłem się wiadomościami zdobytymi podczas wizyty w archiwum. Wysłuchał wszystkiego w ogromnym skupieniu oraz podzielił się ze mną wiedzą zdobytą przez siebie. Po wypiciu  kawie ruszyliśmy szukać rozmówców.
Uznałem, że z nową wiedza  z IPN-u, oprócz nowych rozmówców,  skupię się na tych osobach, z którymi poprzednio przeprowadziłem obszerne wywiady. Wyjątkiem był jeden rozmówca, który za pierwszym razem nie powiedział tak naprawdę nic znaczącego.  Znając jego przeszłość z materiałów archiwalnych i mając nadzieje, że konkretne nazwiska i wydarzenia otworzą bramy jego pamięci chciałem spotkać się z nim ponownie.  Pełen nadziei skierowałem się wraz z sołtysem do rzeczonego rozmówcy. Co jak się okazało było strzałem w dziesiątkę. Jest to również najstarszy rozmówca, z którym udało mi się porozmawiać. Bowiem inny jeszcze starszy 98 letni pan był poza moim zasięgiem. Mimo licznych podchodów i znajomości. Jego syn nie wyraził zgody na rozmowę argumentując odmowę epidemią koronawirusa . Po krótkiej konwersacji w drzwiach mieszkania musiałem skapitulować. Było to dla mnie trudne, ponieważ widziałem, że starszy pan miał chęci do rozmowy  i  nie za bardzo rozumiał, czemu jego syn mu na to nie pozwalał.
Niezależnie od tej odmowy, zgromadziłem całkiem ciekawy materiał źródłowy. Miałem też możliwość  naprowadzania rozmówców na ciekawe wątki, dzięki informacjom, jakie zaczerpnąłem ze źródeł archiwalnych.  Widziałem jak moja wiedza momentalnie oświeciła pana A. Widać było jak oczy wręcz zaogniły mu się od wspomnień. Kojarzył prawie wszystkie nazwiska, o które go pytałem. Udało mi się nagrać naprawdę wartościowy wywiad i zanotować kilka interesujących nazwisk oraz wydarzeń. Byłem w szoku, jak wiele dała mi wizyta w archiwum, a był to dopiero mój pierwszy rozmówca podczas pierwszego dnia badań. Na zakończenie rozmowy umówiłem się z panem na kolejny wywiad ale już w lesie, w którym przepracował większość swojego życia i w którym znał miejsca bunkrów UPA i rozstrzelania okolicznych Żydów. Po pożegnaniu pełen energii i motywacji ruszyłem wraz z sołtysem na poszukiwania nowych rozmówców, tym razem w Zapałowie. Jednak odwiedziny kolejnej osoby  były rozczarowujące. Starszy pan nie wiedział o czym mówi. Dodatkowo ciężko go było zrozumieć i w kółko powtarzał to samo. Nie potrafił nic sprecyzować a dodatkowo był bardzo podejrzliwy, ponadto widać było jak męczy się stojąc w upale. Stwierdziłem, że dalsza rozmowa z nim  nie ma sensu i po wymianie uprzejmości wróciliśmy do Surmaczówki.

Pomnik (grób) Bałaja w lesie Surmaczówka. Fot. Piotr Przybysz

Tam padł pomysł odwiedzin człowieka, które pochodził z Buratyna, wioski z której jak się okazało po rozmowie z A. pochodził również pewien dowódca z zapałowskiego posterunku. Tutaj sytuacja też się powtórzyła. Pan z kolei bronił się tym, że jest za młody, że nic nie pamięta. Był bardziej skory do rozmowy, ale tematy, które chciał rozwijać w rozmowie ograniczały się do aktualnych plotek. A kiedy pytałem go o jakiejś nazwiska z reguły kończyło się to współczesnymi problemami wsi i okolic. Mimo to był bardzo pomocny. Wskazał  dwie osoby, które powinienem odwiedzi :  mieszkającą w lesie „ruską babkę”, a oraz sąsiada mieszkający na uboczu pod lasem, w ostatnim domu we wsi. Wprawdzie tego ostatniego nie darzy  zbyt duża sympatią, jednak zachęcał nas, żeby go odwiedzić bo coś mi tam na pewno ,,nagada”.
Zgodnie z jego wskazówkami, udałem się kawałek dalej do rzeczonego sąsiada na ostatnią już tego dnia rozmowę.Było już późne popołudnie, bo sporo czasu zajęła mi kawa i u sołtysa. S. okazał się być mieszkającym w Wałbrzychu chyba emerytowanym strażakiem. Przyjeżdża do Surmaczówki do swojego dom rodzinnego na lato. Dlatego też nie miałem z nim wywiadu z poprzedniego wrześniowego wyjazdu. Wydawał się być bardzo przejęty  naszym spotkaniem,  mówił jakby z lekkim namaszczeniem. Miałem wrażenie, że z nostalgią myśli o  przeszłości swojej rodziny i próbuje się dowiedzieć coraz więcej o jej  ukraińskich korzeniach. Większość z tego co opowiadał to były zasłyszane opowieści. Rodzice i rodzina przekazała mu dużo wiedzy. On sam  również jej szuka i czyta o sytuacji ludności ukraińskiej. Jego rodzina nie została wysiedlona, bo ojciec uratował się dokumentami z wojska. Miał epizod na froncie jako żołnierz armii czerwonej ale raniony został odesłany do domu. Rozmówca wspominał potem, że tata miał ogromną awersję do wszystkiego co związane z wojną i wojskiem. Widział wiele okrucieństwa. Jego niechęć była tak duża, że nie chciał nosić starych mundurów czy ubrań wojskowych, które przywoził mu syn jako ubrania do pracy w gospodarstwie.
Wywiad trwał strasznie długo i  nawet nie zauważyłem jak jego temat zmienił się całkowicie i  pan S. zaczął opowiadać o swojej pracy w jednym z zakładów pracy w Wałbrzychu, u tym jacy byli i są ludzie, o Solidarności,  o bogu i kościele. Po dwudziestu minutach tych opowieści chciałem jak najszybciej  wycofać się z rozmowy. We znaki dawał mi się potężny upał oraz głód ( nic nie jadłem od 9 rano). Kiedy zegarek zaczął wskazywać godzinę 18  zacząłem szykować się do odwrotu.. Jednak coś mnie trzymało i do końca robiłem sobie nadzieje, że rozmowa znowu wróci na właściwe tory i usłyszę więcej informacji, które mnie interesują. Tak się jednak nie stało. Na stole pojawił się arbuz, który spokojnie myślę, że uratował mnie przed utratą przytomności. Był lekko chłodny a zawarty w nim cukier szybko uwolnił się w moim krwiobiegu i głowa na chwilę przestała mnie boleć. Jednak im rozmowa coraz bardziej  schodziła  na poboczne  tematy. Stwierdziłem, że musze wstać i po prostu skierować się  do samochodu, bo inaczej się z tej sytuacji prędko nie uwolnię. Udało się po chwili. Niesamowite szczęście ogarnęło mnie, kiedy już siedząc w samochodzie wykręcałem w stronę bramy. Kiedy wjechałem na asfalt i wiatr zaczął wdzierać się przez otwarte okna, czułem ulgę.
Do Manasterza dojechałem już jak się ściemniało. Nie miałem czasu na jedzenie, a nawet już  straciłem apetyt ze zmęczenia. Po naszym wspólnym spotkaniu wmusiłem w siebie kanapkę i zasnąłem. Tak skończył się mój pierwszy dzień badań.Jak się później okazało, owocny pierwszy dzień był początkiem dobrego i bogatego w wywiady pobytu. Zdecydowałam się korzystać z pomocy sołtysa, gdyż  bez jego pomocy  nie udałoby mi się dotrzeć tak łatwo i szybko do rozmówców. Nie chciałem tracić czasu na błądzenie  od drzwi do drzwi w poszukiwani ludzi i robieniu oderwanych od mojego tematu wywiadów. Tym bardziej, że najbardziej zależy mi na konkretnych informacjach a nie powtarzanych w kółko frazesów o dobrych przedwojennych stosunkach lub po prostu o wnuczkach robiących karierę w świecie.
Najsensowniejsze wydało mi się dopasowanie harmonogramu rozmów do grafiku sołtysa. Kiedy mówił mi, że na przykład następnego dnia nie może mi towarzyszyć wiedziałem, że jazda do Surmaczówki nie ma sensu. Nie chciałem znów błądzić, szukać domów, pukać, szukać i nachodzić ludzi, tym bardziej, że utrudniała to panująca epidemia. W związku z czym w dni bez odźwiernego zostawałem w Manasterzu.  Tu,  z kolei moją odźwierną była koleżanka z grupy Zuzia D.  doskonale zapoznana z tym miejscem.. Wiedziała do kogo, kiedy, gdzie po jakie informacje się udać. Zdecydowaliśmy się połączyć siły i wyszła z tego bardzo owocna współpraca. Jej temat o relacjach sąsiedzkich pokrywał się w wywiadach z moim. Dopytywanie o sprawy czysto historyczne pozwalało rzucić światło na oba tematy a i rozmówcy w miarę ochoczo reagowali na nasz zespół młodych badaczy z WARSZAWY.
Powodem dla którego zdecydowałem się na współpracę z Zuzią była chęć sprawdzenia jak sytuacja z partyzantami w czasie wojny wyglądała kilka kilometrów dalej od Zapałowa w bezpośrednim sąsiedztwie Sanu. Na szczęście udało się to sprawdzić. Dzięki dobrej znajomości terenu przez moją towarzyszkę trafialiśmy na dobrych, chętnych do rozmowy starszych mieszkańców. Jeden z nich opowiedział nam ze szczegółami i co nie zdarza się często z nazwiskami co działo się w czasie wojny i powojnia w Manasterzu i okolicach. A działo się wiele. Prężniej niż w Zapałowie działa na tym terenie partyzantka polska. Wymieniał on też ludzi, którzy nie należeli do organizacji ale posiadali broń dzięki czemu byli wyżej w lokalnej hierarchii. Łączyli się w grupy i napadali domostwa, grabiąc co popadnie. Inna osoba mówiła, że jedyne co pamięta to niepokój który panował w jego rodzicach i w domu. Generalnie ludzie byli wtedy bardzo znerwicowani. Krzyki i nieufność były na porządku dziennym. Zauważyłem też ciekawą rzecz która ta osoba wyodrębniła. Pan ten mówił o tak zwanych ,,mieszańcach” ludziach którzy niby byli Polakami ale znali ukraiński i zadawali się z Ukraińcami. A w czasie wojny należeli nawet do bandy ukraińskiej. Byli oni traktowani z dystansem przez rodowitych Polaków. Rozmówca mówiąc o tym zarzekał się, że w jego domu nigdy nie padło ukraińskie słowo. Co może pokazać jak drażliwym tematem byli właśnie tacy ludzie z pogranicza tych dwóch światów.
Oprócz tego udało mi się pierwszy raz odkąd prowadzę wywiady na Podkarpaciu usłyszeć coś więcej o gwałtach na kobietach w czasie wojny. Pewna pani przypadkowo zapoznana  przeze  mnie  Zuzię zaskoczyła nas swoimi opowieściami  o krzywdach zadawanych kobietom w czasie II wojny światowej i powojnia. Było to dla nas zadziwiające, ponieważ wcześniej wiele osób na pytania o gwałtyodpowiadało wymijająco. Zazwyczaj słyszeliśmy, że nie miały one miejsca, albo że rozmówca był za młody i nic nie pamięta. Tutaj sprawa wyglądała inaczej. Nie tylko ten temat był obszernie rozwinięty. Pani chętnie odpowiadała na większość moich pytań. Miło wspominam wywiady w Manasterzu. Wielkie podziękowania dla Zuzi, że zgodziła się na moje towarzystwo. Zauważyłem też, że  mieszana taktyka robienia części wywiadów  -  samodzielnie, a części   w parach - daje dobre efekty. Na pewno wykorzystam ją  podczas ostatniego wyjazdu. Dało mi to możliwość spojrzenia szerzej na temat moich badań i zobaczenie różnic, które występują na powierzchni zaledwie kilku kilometrów.
W czasie kiedy Sołtys był w domu miałem pełne ręce roboty. Za każdym razem najpierw piliśmy kawę w jego ogrodzie. Można powiedzieć, że stało się to pewnym rytuałem. Zawsze towarzyszyło temu ustalanie planów na ten konkretny dzień. Dodatkowo podczas wizyt miałem okazję poznać syna mojego odźwiernego, który przyjechał odwiedzić rodzinne strony. Prowadził on kiedyś stronę na Facebooku poświęconą Surmaczówce a także sam robił wywiady z mieszkańcami o życiu przed, w trakcie i po wojnie w Surmaczówce. Udało nam się wymienić kilkoma informacjami a także miło spędzić czas, ponieważ tak jak jego tata prywatnie jest to bardzo miły człowiek. Za każdym razem coś ciekawego udawało nam się uzyskać z tych naszych rozmów w altance.
Raz zdecydowaliśmy się odwiedzić wspomnianą wyżej starszą Panią mieszkającą w lesie. Usłyszałem o niej kilka słów i od razu mnie zaintrygowała. Jak się później okazało nie rozczarowałem się. Ponadto odwiedziło ją jeszcze kilka osób z naszej grupy. Pani faktycznie mieszka na odludziu. Żeby do niej dojechać, trzeba na końcu wsi skręcić polną drogę, która później prowadzi przez las. Jej domek a raczej stara chałupinka stoi otulona lasem i pięknymi obszernymi polami słonecznika. Uroku dodają stare zabudowania wokół domu i fakt, że pani mimo swojego sędziwego wieku nadal hoduję kozy i drób. A jeszcze do niedawna miała też konie. Wyobrażałem ją sobie zupełnie inaczej -  jako siedząca przy piecu babinkę jednak rzeczywistość była inna. Przywitała mnie zgarbiona opatulona chustką szczupła staruszka. Jednak jej zgarbiona postawa tylko usypiała czujność. Porusza się ona bardzo sprawnie oraz zdziwiła mnie siła z jaką uścisnęła mi rękę. Był to mocny energiczny ścisk, któremu towarzyszył szeroki uśmiech. Zdecydowaliśmy że przejdziemy do domu, bo na zewnątrz panował  niesamowity upał. Okazało się to nie najlepszym pomysłem, bo w domu było jak w saunie.
Rozmówczyni akurat suszyła grzyby, było napalone w kuchni ipomieszczenie otaczała wilgoć . Ku mojemu zdziwieniu nie przeszkadzało to jej w rozmowie. Należy ona do nielicznej już dzisiaj mniejszości prawosławnej w Zapałowie. Chodzi do cerkwi. lecz nie koliduje to w jej przypadku z odmawianiem modlitw rzymskokatolickich oraz słuchaniem Radia Maryja. O kwestiach religijnych mogłaby opowiadać godzinami, jednocześnie pokazując swój zbiór obrazków, książek i wszelkiego rodzaju różańców. To co mnie bardziej ciekawiło to historia jej rodziny i jej  stosunku do UPA. Nie przypominała sobie żadnych krzywd zadawanych przez UPA okolicznej ludności.
Wydarzeniem, które zmieniło jej życie, dotąd przez nią rozpamiętywanymbyła akcja „Wisła”. W pewnym stopniu wysiedlenie  ją ukształtowało. Wywieziona jako małe dziecko wychowywała się w okolicy Olsztyna wśród ludzi, którzy, podobnie jak ona,  utracili cały swój świat. Wszyscy zmagali się  z przygniatającą ich nową rzeczywistością. Wróciła do swoich rodzinnych stron, bo rodzice chcieli żeby wyszła za ,,swojego”, czyli za  mężczyznę ochrzczonego w cerkwi. Podczas tych opowieści cały czas myślałem o tym, że kiedyś na terenie tego zacisznego otaczającego nas z każdej strony lasu była wieśzamieszkana przez Ukraińców, której kres położyła właśnie akcja „Wisła” i cała wojenna zawierucha.

Stary krzyż. Fot. Piotr Przybysz

Wsłuchując się w jej opowieść, miałem wrażenie, że jej dom  stoi pośrodku cmentarzyska domów, ludzkich gospodarstw, utraconego świata wielu ludzi. Z kłębowiska moich myśli na ziemie ściągała mnie temperatura wewnątrz kuchni. Po drugiej godzinie przebywania w duchocie nie potrafiłem zebrać myśli do kupy i zadać  jakiegokolwiek pytania.  Uznałem, że to dobry czas, żeby skończyć wywiad. Nasze pożegnanie trwało dłuższą chwilę . Nie obeszło się bez oglądania gospodarstwa oraz kóz. Kiedy odjeżdżałem znowu czułem satysfakcje z dobrze spędzonego  dnia w terenie.
Drugim wywiadem, który zapadł mi w pamięć była rozmowa w lesie na którą zabrałem wspomnianego pana A. Chciałem sprawdzić czy wizyta w lesie,  miejscu jego wieloletniej pracy, ożywi w nim jakieś wspomnienia. Sołtys i ja zabraliśmy go z domu do samochodu i pojechaliśmy do lasu. Decyzja okazała się trafiona. Zauważyłem znaczne otworzenie się rozmówcy. W lesie był sam na sam ze swoimi wspomnieniami. W domu być może hamowała go obecność rodziny. To był też mój pierwszy wywiad w tej formie. Uważam, że to dobra forma przeprowadzania rozmowy, jeżeli chodzi o mój temat badań. Kiedy rozmówca pokazywał coś związanego na przykład z UPA, dodawał do tego jakąś narracje i chętnie odpowiadał na moje pytania. Zadziwiająca jest również bardzo forma fizyczna pana A., który mimo 94 lat żwawo poruszał się po nierównym leśnym terenie. Po pewnym czasie poprosił nas o papierosa, bo lubi sobie jeszcze czasem zapalić. Niestety nikt z nas nie pali. Po ponad godzinnym spacerze musieliśmy odwieźć rozmówcę do domu. Był zmęczony ale szczęśliwy. Jego oczy w samochodzie cieszyły się ze szczęścia, że mógł wrócić pamięcią do lat młodości. Do innej epoki.
Podczas tego wyjazdu zrobiłem jeszcze kilka wywiadów, które znacząco pomogły mi wgłębić się w mój temat. Uważam, że drugi przyjazd w teren jest bardzo potrzebny. Co prawda nasz był bardzo długi: 10 dni praktycznie codziennych wywiadów bywało męczące i gdybym nie zabrał roweru, który stał się moją odskocznią, mogłoby być ciężko. Dzięki jeździe na rowerze lepiej poznałem okolice i zdałem sobie sprawę jak rozległy był zasięg występowania ludności ukraińskiej. Pozostałości po cerkwiach widać na każdym kroku, a rozległe choć słabo zaludnione wsie świadczą o swoim ukraińskim rodowodzie.

MIKOŁAJ WITKOWSKI
 

Impresje terenowe z wyjazdu pilotażowego we wrześniu 2019 roku

AS: No tak, bo to już takie wspomnienia
czasów wojny, już po wojnie, to są … to
jest ostatni  dzwonek                           
MW: Tak.  Tak,  a  nawet  już trochę po
dzwonku [1]                                       
 

Bez wątpienia najważniejszym i najsilniejszym doświadczeniem, jakie stało się moim udziałem podczas wrześniowych badań, była konfrontacja z czasem: obracającym w popiół człowieka i jego Opowieść. Poznałem, lepiej niż bym chciał, co czuł Wilhelm z Baskerville w dniu swojej największej porażki. Nieomal widziałem, jak prędki żywioł przechodził od regału do regału, jak mielił na proch pokój za pokojem. Byłem mnichem, czytałem w księdze przeszłości, chyliłem głowę przed Słowem, uratowałem niewiele.
Ten sam czas, przypuszczam, uczynił wrześniowe badania tak zajmującymi – a kto wie – czy nie możliwymi. Było to więc doświadczenie graniczne, granie na strunie napiętej do końca. Bezradnie rozłożone ręce zagabywanych w sklepie pań i słowa: „O, żył tu taki co pamiętał”, „A, żyła tu taka, wszystko wiedziała” – „pomarli miesiąc temu” – niczym rytuał powtarzały się w każdej niemal miejscowości. Wiara w sens tej pracy utrzymywała się we mnie na jednym w zasadzie fundamencie: nagrać ile się da, zanim ziemia pochłonie ostatnią osobę mogącą cokolwiek pamiętać. W istocie, był to warsztat pokory. Uczyłem się dziękować za każdy wywiad i trwać w pracy mimo świadomości, że potrafię ocalić zaledwie kilka nici z kunsztownego haftu, jakim była historia ludzi tego regionu.
Doświadczenie czasu ściśle wiąże się z drugim doświadczeniem – spotkania osoby. Kiedy otwierają się przed tobą drzwi, usta i serca, doświadczasz prawdziwej epifanii. Jesteś prorokiem, mówi Hastrup, stoisz na granicy światów. Każde transcendentne przeżycie obwarowane jest jednak pewną liczbą pokus, które strzegą dostępu do empireum. Jedną z nich była dla mnie pogoń za faktami, nieugaszone pragnienie poznania prawdy – w jej historycznym, obiektywnym wymiarze. Nic tak nie rozpalało umysłu (mojego ale chyba też i reszty grupy) jak krew, którą niemal „chlupocze” ta ziemia. Kiedy rozmówca wspominał o napadzie, zbrodni, zabójstwie, źrenice błyskały przenikliwie, słuch się wyostrzał, umysł natężał. Co za pasja! Wieczorami na oficjalnych i nieoficjalnych spotkaniach składaliśmy wszystko w całość: N. powiedział tak, ale S. zupełnie inaczej, co potwierdziła K., tylko że to zupełnie nie zgadza się z relacją W. Czasami z wywiadów połowy grupy udawało się zrekonstruować jakąś owianą milczeniem historię (np. rozebrania cerkwi w Manasterzu), co trzeba przyznać, dawało ostatecznie ogromną satysfakcję.
Z tej pracy płynęły duże korzyści (a przynajmniej potencjalnie mogą płynąć, jeśli pewne z trudem ustalone fakty przełożą się na działania). Nazywam ją jednak pokusą, bo choć proponującym mi książki historyczne rozmówcom nieustannie powtarzałem, że przyszedłem szukać nie faktów, ale opowieści, w sercu liczyłem bardzo, że coś ustalę, że przy oficjalnym biegu historii znajdę zasypane koryto lub chociaż odnogę. Czułem, że na działania moje wpływała namiętność, którą opisałbym tak: dotrzeć do jak najznakomitszych rewelacji, „nie być poszkodowanym” przez to, że inni zdobędą coś bardziej niezwykłego, dorównać im. Łatwo się domyślić, że prowadziło to do frustracji i skrywanej skrzętnie zazdrości, a jednocześnie osłabienia mojej etnologicznej wrażliwości. Nie ja zresztą jeden zadawałem sobie pytanie: jak na tym materiale robić antropologię, skoro to wszystko to ciągle historia?
Dopiero po powrocie utrwaliło się we mnie przekonanie, że czymś istotowym, na czym należy się skoncentrować, jest obszar emocji, sądów, opinii, przeżyć – dla którego historia (zbyt łatwo przeze mnie faworyzowana i egzotyzowana) jest szkieletem, kontekstem, katalizatorem – w każdym razie – czynnikiem, a nie sensem samym w sobie. Gdy mówię zatem, że interesuje mnie spotkanie z osobą i jej prawdą subiektywną, mam na myśli nie tyle zachowany u niej jedynej skrawek prawdy historycznej, ile wszystko, co ową prawdą nie jest i jednocześnie właśnie przez nią jest w człowieku określone. Trochę nie umiem w tym jeszcze uciec od psychologizowania, ale to mam nadzieję przyjdzie z czasem.
Wracając do bezpośrednich doświadczeń wyjazdu: spotkania, które się na niego składały, były dla mnie dwojako wartościowe. Z jednej strony owocowały w historie, które zbierałem, z drugiej, były za każdym razem zaproszeniem do domu w tym nieco głębszym sensie, jaki „dom” nabywa za sprawą jego mieszkańców. W Gorzycach poznaliśmy z Olą zupełnie piękne małżeństwo z prawie siedemdziesięcioletnim doświadczeniem, które kwitło całym pogodnym pragnieniem życia, jakie można zgromadzić w dwojgu ludzi. Zadziwiała nas ich otwartość, gotowość do rozmowy – nie tylko z nami – i serdeczność daleko wykraczająca poza standardową gościnność. Czuliśmy się tam zaproszeni i chciani jak mało gdzie – nieomal jakbyśmy byli rodziną.
To właśnie oni dostarczyli nam materiału do naszych quasi-detektywistycznych poszukiwań. Bez żadnej żenady wymienili nazwiska wszystkich znanych im mieszkańców Gorzyc, którzy w 1945 roku wchodzili w skład miejscowej bandy, prowadzącej napady rabunkowe na wracających z robót w Rzeszy sąsiadów. Co najbardziej w tej historii zaskakiwało, to że ich ofiarami naprawdę padali ich sąsiedzi i że następnie zabierane im przedmioty kupowali inni ich sąsiedzi z tej samej wsi. Każdy wiedział, że to, co kupuje należało do Felka z Żurawca albo Halinki z Dołu i że kosztowało to ich życie, odebrane niemal na progu własnej chaty. Ubóstwo po wojnie było tak wielkie, że przegrała z nim solidarność, czy raczej zwykła ludzka przyzwoitość. Gdy dziś wracaliśmy do tamtych czasów, często padały z ust rozmówców słowa takie jak „zezwierzęcenie” czy „zbydlęcenie”.
Nikt z bandytów nie został pociągnięty do odpowiedzialności za winy w pełnym wymiarze. Część z nich zginęła w powodu swojego awanturniczego życia, nieliczni dożyli późnej starości w tej samej społeczności, która przyjęła ich i zapomniała, czy może – wyparła – obciążającą zbyt wielu przeszłość. Jeden z nich (jego grób znaleźliśmy zresztą na cmentarzu) pod koniec życia się – jak słyszeliśmy – nawrócił. Planował postawić kapliczkę, ostatecznie ufundował drogę krzyżową w kościele, w którym do samego końca żarliwie modlił się o przebaczenie.
Z tą kapliczką związana jest anegdota dość dobrze odzwierciedlająca podskórną świadomość mieszkańców wsi na temat swojej przeszłości. Swoim pomysłem ów człowiek podzielił się w sklepie, prosząc o radę: kogo to w niej postawić? Na to miał odpowiedzieć któryś z młodych klientów: „Postaw se w niej karabin”. Wynikła stąd oczywiście bójka.
Wywiad z państwem D. był tak dobry, że postanowiliśmy wrócić do nich z mapą. Na archiwalnym wydruku ustalaliśmy położenie spalonej cerkwi, plebani, mostu, zakopanych bezimiennie w rowie Żydów (zdaje się, że do dzisiaj tam leżą) oraz domów poszczególnych bohaterów opowiadanych przez nich historii. Przyszło nam wówczas rozmawiać również o czarach i tych, które „czarowały”, co było dla nas zupełną nowością i fascynującą podróżą po jakimś innym zupełnie kontynencie.
Z wielkim smutkiem przyjąłem niedawno wiadomość, że w kwietniu tego roku pan D. odszedł do Wieczności.
Spotkanie z „Ciocią” było pierwszym przeprowadzonym przez nas wywiadem. Przytrafiło nam się trochę z przypadku, po wielu godzinach bezowocnych wysiłków, kiedy już straciliśmy nadzieję na znalezienie rozmówcy. Poszliśmy obejrzeć opuszczony kirkut w leżącym opodal Pełkiń Kruhelu. Wychodząc z zarośli, natknęliśmy się na kobietę pracującą w przydomowym ogrodzie. Uznaliśmy to za dobry znak i zagadnęliśmy ją o cmentarz. Nic nie wiedziała, zaprowadziła nas jednak do swojej (chyba) teściowej, dziewięćdziesięciokilkuletniej staruszki, praktycznie już głuchej i przykutej do łóżka. Z nią rozmawialiśmy przez półtorej godziny w ten sposób, że Ola siedziała na posłaniu i krzyczała pytania prosto do ucha, ja zaś podrzucałem jej rzeczy o które miała dopytać.
„Ciocia” miała za sobą roboty w Rzeszy i dobrego bauera, pracę w fabryce wstążek na Dolnym Śląsku i nie do końca dobrowolny powrót w miejsce, gdzie się urodziła – a gdzie też sądziła, że nigdy nie wróci. Przed wojną była służącą w Jarosławiu i Lwowie. Śpiewała nam o chryzantemach i opowiadała o tym, jak to jej sąsiadka chciała przywłaszczyć sobie plac po Żydach i jak później całe życie próbowała ją (ta sąsiadka) wykończyć za to, że się na to nie zgodziła. Co najciekawsze jednak, opowiadała również o nawiedzających ją duchach, szukających u niej towarzystwa i ucieczki od nudy zaświatów. „I kto to tu [po śmierci] rządzi tym wszystkim? Powiedz mi pani!” – mówiła – „Tam oni czekają nie wiadomo na co”.
Zasłyszane przy tym u niej: „Inaczej nie będzie, tylko tak, jak będzie”, potraktowałem poważnie i powtarzam sobie w myślach za każdym razem, gdy cały mój wysublimowany aparat naukowych pojęć nie daje rady sprostać życiu. W istocie, prawda o świecie tkwi w tautologiach.
Jeszcze wiele innych wywiadów przeprowadziliśmy podczas tamtego wyjazdu. Zdarzyło się, że rozmówczyni nie specjalnie chciała odpowiadać na pytania, znajdowaliśmy natomiast sojusznika w siostrzeńcu, który podpuszczał ją do opowiadania. Zdarzyło się też, że ksiądz wolał nas nawracać politycznie aniżeli przedstawiać to, o co przyszliśmy go pytać. Wiele rzeczy się zdarzyło, te jednak, które opisałem uważam za najważniejsze i na nich zdecydowałem się poprzestać.

Impresje terenowe z badań laboratoryjnych prowadzonych w dniach 28.07. – 08.08.2020 r.

Na badania te jechałem ze świeżym, jeszcze nieokrzepłym w głowie (bo spontanicznie powziętym) pomysłem. Dla uniknięcia sytuacji, w której ścieżki moje krzyżowałyby się stale ze ścieżkami tych, którzy założyli sobie robić badania w Manasterzu i sąsiednich miejscowościach, postanowiłem odsunąć się o jakieś 15-20 kilometrów, w rejon wsi Rudka-Dobra-Cieplice. Centrum mojego zainteresowania były te ostatnie, o których wiedziałem, że cmentarz przy tamtejszej parafii może okazać się ciekawym pretekstem do rozmów na temat tego, co właściwie chciałem badać. Jak podaje  Apokryf ruski, w początku lat dwutysięcznych doszło do zniszczenia tkanki starej, greckokatolickiej części cmentarza [2]. Inicjatorem tego był proboszcz, który w dość niefortunny sposób przeprowadził na jego terenie tzw. prace porządkowe. Ich owocem (o czym mogłem przekonać się osobiście) była sterta zepchniętych w róg nekropolii płyt, pochodzących głównie z początku XX wieku, oraz niemal pusty, zarośnięty wysoką trawą plac, mocno kontrastujący z zadbaną katolicką częścią cmentarza. Wstrząsający widok. Podobnie rzecz odbierał – jak się zdaje – Chrystus rozpięty na jednym z przewalonych krzyży. Nie mógł cierpliwie utrzymać rąk na belce, do której zostały przybite, wznosił więc obie do nieba w geście, nie wiedzieć: rozpaczy czy przekleństwa…

Chrystus "wołający o pomstę do nieba" na zniszczonym cmentarzu


Niestety pierwszego dnia nie było mi dane przeprowadzić zadowalającego wywiadu. Rozmówczyni, do której posłała mnie pani w sklepie, niezbyt chętnie odpowiadała na zadawane jej pytania. Wolała snuć własną opowieść, do której cierpliwie wracała za każdym razem, gdy usiłowałem przekierować rozmowę na inne tory. Istnieniu pomników, które chwile wcześniej oglądałem, zupełnie nie dawała wiary.
Drugi wywiad, jaki tego dnia podjąłem, był chyba najbardziej nieprzyjemnym doświadczeniem w całej mojej krótkiej historii badawczej. Zagabnięty na placu syn rozmówczyni, do której skierował mnie sołtys, postawił sobie za punkt honoru udowodnić mi, że nie mam kompetencji do tego, by rozmawiać z jego matką. Ta zresztą – w końcu powiadomiona o mojej bytności – nie dała mi ani nagrywać, ani postawić bodaj jednego pytania. Gdy skończyła swój (skądinąd zajmujący i wartościowy) monolog, skorzystałem z tego, że jej syn zajmował się akurat czym innym, podziękowałem grzecznie i, nie obracając się za siebie, uciekłem.
Kolejnego dnia zdecydowałem się dać Cieplicom drugą szansę, jednak nie przyniosło to wielkiego rezultatu. Jedyny wywiad, który zdołałem wówczas przeprowadzić, ostatecznie się nie nagrał, co do reszty podkopało moje nadwątlone morale. Wracałem do Zielonej Przystani z bardzo gorzkimi myślami.
Warto w podobnych chwilach mieć możliwość skoczyć w bok i zdystansować się od niepowodzeń. Szansa na to pojawiła się dzięki Magdzie, która zaraz po moim powrocie zaprosiła mnie na wycieczkę po Roztoczu, którą zorganizował jej „odźwierny” (zajęła nam cały następny dzień). Jej celem była rozmowa z lokalnym historykiem-regionalistą – dr Markiem Wiśniewskim i obejrzenie kilku zabytków kamieniarki bruśnieńskiej – unikatowej szkoły rzeźbienia nagrobków. Niezależnie od tego, ile wycieczka ta dała mi merytorycznie (była bardziej przeżyciem niż nauką), z całą pewnością pozwoliła mi skonfrontować się z trudnościami, jakie dotychczas mnie spotykały, i opracować plan działania, mający zapewnić mi największą skuteczność.
Postanowiłem przede wszystkim przenieść się z badaniami na teren już oswojony, to znaczy w okolice Manasterza. Gwarantowało mi to dostęp do rozmówców, którzy o badaniach wiedzieli i odnosili się do nich przyjaźnie, chętnie udzielając nawet po kilka wywiadów. Poza tym, uznałem, że dobrym pomysłem będzie w niedalekiej perspektywie rozpocząć współpracę z Zosią, której temat badań był stosunkowo bliski mojemu. Te dwie decyzje określiły charakter kolejnych dni laboratorium.
Przyjętą taktykę określiłbym jako „ostrożną”. Nie zapewniała wybitnych efektów, ale była produktywna: każdego dnia przynosiła zadowalającą porcję materiału, który – mam  nadzieję – uda się przerobić na przyzwoitą pracę etnograficzną. Czymś na nowo aktualnym stała się myśl, że powodzenie w badaniach jest w dużej mierze kwestią szczęścia (i trochę fantazji). Można wejść do nowej wsi, zapukać do pierwszych lepszych drzwi i trafić na fenomenalną rozmówczynię, która nie tylko da świetny wywiad, ale i pokieruje do kolejnych domów. Można natomiast w tej samej wsi odbijać się od furtki do furtki, wszędzie słysząc, że nikt wart rozmowy już tutaj nie żyje. Drugi wniosek z tym związany: nie warto słuchać w takich sprawach sąsiadów. Koleżanka prowadząca badania w tej samej wsi, którą ja eksplorowałem rok wcześniej, dotarła i przeprowadziła zadowalające wywiady w domach co najmniej trzech osób, o których ja wówczas słyszałem, że chodzenie do nich to strata czasu. O dobroduszna naiwności!
Przełomowy był dla mnie wywiad z panią M. z Leżachowa, który przeprowadziliśmy wspólnie z Magdą Lubańską. Zyskałem dzięki niemu kilka świeżych kontaktów oraz istotne punkty zaczepienia do kolejnych rozmów – zarówno w Leżachowie, jak i w innych miejscowościach. Jednym z nich był zwyczaj czuwania przy zmarłym w jego domu, tam praktykowany – o dziwo – również współcześnie. W rozmowie na ten temat na pierwszy plan wysunęły się jednak dziecięce doświadczenia rozmówczyni, dla której konieczność spędzania godzin w natarczywej obecności zmarłego („nie dało się na niego nie patrzeć” – mówiła) była wręcz traumatyzująca. Tak dalece, że bała się później po zmroku wyjść sama na pole albo za stodołę.
Wiele czasu poświęciliśmy parafialnemu cmentarzowi, który wszak znajdował się w centrum mojego zainteresowania. Zależało mi na uchwyceniu zmian jakie go spotykały na przestrzeni ostatnich 75 lat. Tu również relacja pani M. opatrzona była perspektywą dziecięcą – przynajmniej jeśli chodzi o okres sprzed uporządkowania go i ogrodzenia. Zarośnięty krzakami i wielkimi drzewami, pełen głębokich dołów i mogił – był wówczas przestrzenią zabaw najmłodszych mieszkańców Leżachowa. Ich integralną część stanowiło zdobienie mogił na Wszystkich Świętych, tradycja, jak się okazało, bardzo powszechna w czasach poprzedzających „lastriki”. Kopce obsypywało się świeżym piaskiem, a następnie „maiło” śnieguliczką, tarniną i „kurzymi dupkami”.

Współczesny grób z napisami po ukraińsku w Leżachowie


Późniejsze porządkowanie cmentarza dokonało się z inicjatywy i funduszy kanadyjskiego biskupa greckokatolickiego, który urodził się i wychował w Leżachowie. Przy wycinaniu drzew i krzaków, wyrównywaniu, sianiu trawy, stawianiu płota pracować miała cała społeczność. Inny rozmówca z rozrzewnieniem wspominał ten czas jako przeciwstawienie do współczesnych relacji we wsi, co było wyrazem powszechnie spotykanej nostalgii, ale i politycznej krytyki względem sołtysa, który – jego zdaniem – zbyt mało rozmawia z ludźmi.
Stosunkowo świeżym skandalem związanym pośrednio z tymi pracami było zaginięcie starych, greckokatolickich płyt, które wówczas przeniesiono na obrzeża cmentarza i ułożono na stosik, by trwały tam, gdzie ich miejsce. O tym, kto stał za ich zniknięciem, albo się milczy, albo naprawdę nikt nie umie powiedzieć.
Poza ową merytoryczną stroną, rozmowa z panią M. była też zwyczajnie przyjemnością. Nie męczyła, jak większość wywiadów, przeciwnie, działała uzdrawiająco. Chciało się ją prowadzić w nieskończoność, choćby nie na temat, dla samej przyjemności obcowania z tą osobą i wytwarzaną przez nią atmosferą. Mam szczerą nadzieję jeszcze tam kiedyś powrócić.
Bodaj dwa dni później doszło do innego niezwykłego spotkania, tym razem w Manasterzu. Moją i Zosi rozmówczynią była autorka rzeczowej monografii poświęconej tej właśnie miejscowości, okołosześćdziesięcioletnia absolwentka teologii KUL. Wywiad przybrał zaskakujący obrót, gdy zapytałem, czy zmarłemu potrzebny jest grób. Dotychczas słyszeliśmy narracje, z których implicite albo wprost wynikało, że grób potrzebny jest przede wszystkim żywym – już to jako pamiątka, już to jako sposób na poradzenie sobie ze śmiercią, względnie też wartość historyczna albo element konstruowania swojego wizerunku. Odpowiedź pani P. była zaskakująco inna: „To zależy”. „Zależy od czego?” – dopytałem, czując, że zaraz padnie coś kapitalnego.
Z jakiegoś powodu wątki metafizyczne w wywiadach w sposób szczególny przykuwają moją uwagę. Nie jest to, jak sądzę, pościg za sensacją, raczej zupełnie szczere poszukiwanie duchowości, która nie byłaby jeszcze tak silnie naznaczona kartezjańską kulturą wątpienia, duchowości po Schillerowsku „naiwnej”, nie-odczarowanej. Tu – dla pełnej sprawiedliwości – muszę też dodać, że stanowisko naszej rozmówczyni okazało się nie mieścić wcale w tym quasi-romantycznym projekcie, który przed chwilą nakreśliłem. Przeciwnie – harmonijnie łączyło wiarę, której podstawą były lokalne wiejskie tradycje – często o przedchrześcijańskiej proweniencji – z akademicko rozumianą teologią oraz prądami new-age’owymi. Dla osoby, którą synkretyzm ten by interesował z pewnością ciekawa będzie jej przygotowywana właśnie do druku publikacja dotycząca słowiańszczyzny i jej spuścizny.
Rozmówczyni wyjaśniła, że istnieją dusze, które nie mogą znaleźć Światła, za życia bowiem zbyt mocno przywiązały się do spraw doczesnych. Ich losem jest pozostać tutaj, na ziemi bowiem jest piekło i czyściec. W takich wypadkach dobrze, by mieli swoje groby, by były zadbane oraz by dużo się za nich modlić.
Temat ten niezwykle poruszył naszą rozmówczynię, musieliśmy więc odejść od niego ku innym – nie mniej interesującym – zagadnieniom.  Nie pamiętam już dokładnie, jak pojawił się w naszej rozmowie temat uroków. Rok wcześniej dowiedziałem się nieco o nich w Gorzycach, teraz jednak siedziałem przed osobą, która sama potrafiła je odczyniać i – co więcej – zgodziła się przekazać nam tę umiejętność. Z łatwością się jej nauczyliśmy, okazała się bowiem zupełnie prosta (serdecznie zapraszam do siebie, jeśli kto chce, by mu pokazać, albo co odczynić). Pani P. przekazała ją teściowa i teraz sama radzi sobie w ten sposób z niepożądanymi objawami, takimi jak ból i zawroty głowy, słabość, niedomaganie. Czasami pomaga tak synowi przez telefon.
Na koniec nasza rozmówczyni, która niesłychanie zaangażowała się w cały ten wywiad, przyniosła stos książek, w większości przedwojennych modlitewników jej matki oraz trochę kartek pocztowych (tu szczególnie uwagę moją przykuła pisana po ukraińsku pocztówka z Berlina nadana w 1943 roku!). Były niezwykle ciekawe, nie dorównywały jednak eksponatom, które pojawiły się chwilę później: były to osiemnastowieczne księgi cerkiewne z nieistniejącej już w Manasterzu cerkwi oraz pochodząca z tego samego miejsca ikona Chrystusa Pantokratora. Ten ostatni otrzymałem w prezencie, nie mogłem bowiem oderwać od niej wzroku. Coś w niej takiego jest, że od razu mnie urzekło i nie opuściło ani na moment. Teraz, gdy piszę te słowa, mam ją po swojej prawej stronie i zerkam czasami, żeby się utwierdzić, że to co napisałem jest prawdą. Jest. Zdecydowanie.

Pochodząca z nieistniejącej już cerkwi w Manasterzu ikona została mi podarowana przez rozmówczynię pod koniec wywiadu


Trzecią osobą, trzecim spotkaniem, które wydaje mi się szczególnie warte utrwalenia była wizyta u starszej pani zamieszkującej sam najdalszy skraj Zapałowa. Wokoło nie było już żadnych zabudowań gospodarskich (kiedyś wyglądało to zupełnie inaczej – teraz jest tylko las i pole kukurydzy). Przywitał nas szczeniak, czysty i pogodny. Szliśmy ku siedlisku przez stary sad. Na plac wchodziło się drogą pomiędzy zardzewiałym autem bez opon i tablic a rozpadającym się kurnikiem, wokół którego panoszyło się mnóstwo drobiu. Z niego też wyszła do nas kobieta, której szukaliśmy: mocno przygarbiona, poruszająca się w dość przerysowany sposób (bardzo przykuło to moją uwagę), ale całkiem szybko pokonująca wszelki dystans – zdecydowanie trzeba było przyspieszyć kroku, żeby za nią nadążyć. Odwiedziny te sprawiły jej wyraźną radość, trochę jakby się nas spodziewała, jakbyśmy nie byli dla niej zupełnie obcy. Pokazała nam swoje kozy, nakarmiła je suszoną na słońcu pokrzywą i zaprosiła do niskiego drewnianego domu z jedną izbą i dwiema komórkami po bokach. Wewnątrz ściany i sufit bielone były jeszcze wapnem. Nad łóżkiem wisiał szereg świętych obrazków. Były wśród nich imitacje ikon i przedstawień zachodnich. Obowiązkowo Jan Paweł II. Jedną czwartą pomieszczenia zajmował wielki gliniany piec chlebowy. Reszta to kawałek podłogi, stół zawalony modlitewnikami, religijnymi gazetkami i przeróżnymi dewocjonaliami oraz mniejszy stolik z resztką chleba i kawą w brudnej szklance. Woda brana była wciąż ze studni z żurawiem umiejscowionej nieopodal wejścia. Usiedliśmy na krzesłach i zaczęliśmy niezwykłą rozmowę-podróż przez trzy miejscowości, dwa wyznania i tyleż obrządków.
Historia tej kobiety i historia jej religijności stanowiły jedno. Jej wiara była jak palimpsest, stanowiła widomy znak nieraz zupełnie niespotykanych zakrętów historii.

Dom w którym oddział "Wołyniaka" wymordował całą rodzinę. Babcia jednego z rozmówców aby w nim zamieszkać musiała zeskrobać motyką krew ze ścian


Zaczęło się tak, jak zaczynała się większość opowieści: Tata – Polak, mama – Ukrainka. Ich córka po matce została ochrzczona w cerkwi w Ryszkowej Woli i wychowana w obrządku greckokatolickim. Gdy wybuchła wojna, ojciec trafił do wojska, walczył z Niemcami. Gdy ich oddział rozbito a żołnierzy dowództwo zwolniło do domów, źle ocenił zagrożenie i dał się złapać. Trafił tak do obozu jenieckiego w Pełkiniach. Udało się mu wyjść dzięki staraniom żony, która załatwiła dla niego ukraińskie papiery. W ten sposób dostał przepustkę. Wojna się skończyła, przyszła akcja „Wisła”. Był Polakiem, miał polskie dokumenty, w ręce żołnierzy wpadła jednak tamta ukraińska przepustka: „Jak ty za Niemca był Ukrainiec, to teraz jedziesz z nami” – powiedzieli i wysłali całą rodzinę pod Olsztyn. Tam, w obcej ziemi, w której nie sposób było się zadomowić, bo stale mówiono, że „Niemiec jeszcze tu wróci”, przyszło naszej rozmówczyni dorastać. Cerkwi w pobliżu nie było, chodziło się więc do kościoła i uczyło polskich modlitw. W czasie, kiedy miała się żenić, odwiedziła ciotkę, która mieszkała w Zapałowie – kilka kilometrów od Ryszkowej Woli. Poznała tam chłopaka, Ukraińca, któremu polscy żołnierze pod koniec wojny odstrzelili ze złośliwości nogę, przez co mógł zostać, całe życie jednak chodził z protezą. W tym czasie w Zapałowie stała się rzecz niebywała. Dawna murowana cerkiew ukraińska ani nie została zburzona, ani zajęta przez katolików, ale przerobiona na cerkiew prawosławną. Tym sposobem, jak gdyby siłą rzeczy, mieszkańcy wsi i okolic, którzy czuli się bardziej grekokatolikami niż katolikami i bardziej Ukraińcami niż Polakami, przeszli na prawosławie. Podobnie uczynił przyszły małżonek naszej rozmówczyni, co miało między innymi takie następstwo, że ślubu udzielał im Sawa, obecny metropolita Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego.
Dzisiaj pani D. przede wszystkim dużo się modli. Modli się tak dużo, a wymodlić nie może się wcale, bo wie, że to ciągle za mało. Czyta „Akatyst” i wiele innych gazetek, które sprzedają jej niezbyt uczciwe (jestem wzburzony, kiedy o tym wspominam) panie z telefonu.
W niedzielę chodzi do cerkwi. Po mszy przynosi prosforę, mrozi i maczaną w wodzie święconej spożywa codziennie rano podczas katolickiej mszy z radia. „Wierzy w papieża” i w „wielkich wschodnich świętych”, każdy jest dobry, bo prowadzi do Boga. Niesłychane jak wielkie teologiczne spory Kościołów marnieją wobec wiary tej kobiety.
Takie były to spotkania – te ważniejsze. Poza nimi kilka pomniejszych i fascynująca wycieczka z leśniczymi, z której wiedzę na pewno będę chciał pogłębić, gdyż ich rola w upamiętnianiu zapomnianych miejsc pochówku wydaje się nieoceniona.
Gdy wracałem z tych badań, cieszyłem się – jak każdy – że to już koniec. Był to bowiem czas tyleż owocny, co wyczerpujący. Nie wiem, czy sytuacja epidemiczna pozwoli nam wrócić. Na tym wyjeździe nie dała się zbytnio we znaki, nie spotkałem się z ani jednym wyrazem nieufności, przeciwnie, byłem zapraszany do domów i czasem z trudem musiałem się wymawiać i przekonywać rozmówców, byśmy usiedli na dworze. Kilkukrotnie zapytano mnie, czy ja się nie boję, o siebie, jednak zdawali się być wszyscy wyjątkowo spokojni. Daje mi to nadzieję, że zdążę jeszcze znaleźć się tutaj z znowu i skończyć zaczęte badania.



Plac w miejscu w którym stała gajówka. Uciekający z niej przed Ukraińcami gajowy miał powiedzieć, że nie wyrośnie tu żadne drzewo. I tak też się stało.


Najstarszy nagrobek na cmentarzu w Manasterzu. Strzaskany przez drzewo podczas burzy w lipcu 2020 roku


Przedwojenny grekokatolicki grób "wchłonięty" przez wciąż czynny katolicki dziś cmentarz Rudka.


Mikołaj sprawdza czy na Magdalenę Lubańską został rzucony urok. Sierpień 2020. Fot. Iga Kondraciuk

 

Przypisy:

[1] Fragment rozmowy z panem Andrzejem Swatkiem z Gorzyc (powrót do tekstu)

[2] Cieplice, [dostępne online:] <https://www.apokryfruski.org/kultura/nadsanie/cieplice/> [9] [data dostępu: 02.09.2020 r.] (powrót do tekstu)
 

OLGA ZAŁĘSKA

 

Impresje z I wyjazdu

 

To Czerwona Wola nas wybrała

Czerwona Wola to zwyczajna wieś w powiecie przeworskim, w gminie Sieniawa. Zamieszkuje ją ok. 500 osób [1] zapewne niemal w całości katolików (moi wszyscy rozmówcy i rozmówczynie identyfikowali się z kościołem rzymsko-katolickim), a poza jej stałymi mieszkańcami pomieszkują w niej właściciele domków letniskowych przyjeżdżający z pobliskich miast. Położona jest mniej więcej w połowie drogi między Wiązownicą, a Sieniawą. Po środku wsi znajduje się sklep – Lewiatan. Czerwona Wola nie wyróżnia się więc niczym szczególnym. Przejeżdżający przez nią kierowca zapewne nie zanotowałby jej istnienia, a rowerzysta co najwyżej zwróciłby uwagę na jej długość – wieś jest bowiem ulicówką – wyjątkowo „zwartą”, za to ciągnącą się przez aż sześć kilometrów. Fanom dewocjonaliów rzucić się mogą w oczy charakterystyczne wgłębienia w ścianach domu, w których umieszczone są figurki Maryi, a osobom doświadczonym widokiem podsochaczewskich wsi dość bogaty wygląd domów niewpisujący się w stereotyp biednego Podkarpacia. Nie są to jednak cechy ani szczególnie niezwykłe, ani wyróżniające jakoś Czerwoną Wolę na tle innych miejscowości powiatu jarosławskiego lub przeworskiego. Jednak to właśnie ona okazała się być terenem moich najowocniejszych badań i miejscem, które wspominam z sentymentem.

Czerwona Wola. Krzyż na cerkwisku. Fot. M.Lubańska

Doświadczenie badania terenowego pokazuje jak dużo w etnografii zależy od szczęścia i ciągu zbiegów okoliczności. Chociaż, ze względu na to, że jako grupa laboratoryjna mieszkaliśmy w ośrodku w Manasterzu, można było się spodziewać, że prędzej czy później ktoś z nas trafi do oddalonej o niecałe 3 kilometry Czerwonej Woli, to sądzę, że poniekąd to Czerwona Wola wybrała nas na badaczki, a nie my ją na teren badań. Kiedy pierwszego dnia wyjazdu razem z Igą – koleżanką z grupy – wyszłyśmy z ośrodka, uznałyśmy, że poszukiwania rozmówców najlepiej zacząć w najbliższej okolicy. Spytałyśmy  w sklepie, z kim warto porozmawiać, po czym poszłyśmy w głąb wsi licząc, że znajdziemy poleconą osobę. Jak to się często – a zwłaszcza podczas pierwszego wyjścia w teren – zdarza, nie udało nam się jej namierzyć na podstawie mało precyzyjnych wskazówek. Chodziłyśmy więc po Manasterzu, gdzie po jakimś czasie trafiłyśmy na bunkier z czasów wojny. Razem ze spotkanym po drodze Igorem zwiedzałyśmy chwilę znajdujący się tuż przy drodze schron. Kiedy skończyliśmy go oglądać, zagadnęła nas pani, która wcześniej, siedząc z mężem w samochodzie, ucinała sobie pogawędkę ze stojącą na progu domu koleżanką. Spytała się co tutaj robimy, a kiedy powiedziałyśmy, że szukamy osób, z którymi moglibyśmy porozmawiać na temat wspomnień z czasów wojny i powojnia, poleciła nam mieszkającą we wsi potencjalną rozmówczynię oraz zaprosiła nas też do siebie „za dwie godziny, kiedy wróci od lekarza”, żebyśmy posłuchały o tym jak jej mąż kilkanaście lat temu wykopał na swoim polu kości z czasów wojny. Zatem paradoksalnie to nasza pierwsza odźwierna – pani K. – znalazła nas, a nie my ją. Do Czerwonej Woli trafiłyśmy, więc dzięki efektowi kuli śnieżnej. Okazało się, że właśnie tam mieszka pani Hania – siostra kościelnego z Manasterza – męża pani K.

Czerwona Wola. Cmentarz greckokatolicki. Fot. M.Lubańska

Z Manasterza do Czerwonej Woli jedzie lub idzie się drogą wojewódzką 870. Bardzo jej nie lubię, ponieważ mimo że jest jednopasmowa jeździły po niej ogromne, „dwuczęściowe” tiry, których siła pędu miała szansę zrzucić mnie z roweru (a przynajmniej takie odnosiłam wrażenie). Ponadto wokół tej drogi wyjątkowo często znajdywałam martwe, potrącone przez samochód koty. Na szczęście jazdę po tej koszmarnej drodze kończyłam po ok. kilometrze, gdy za mostem na Lubaczówce skręcałam w lewo na Czerwoną Wolę. Tam jedyną niedogodność wynikającą z jazdy rowerem stanowił już tylko – niekiedy zbyt przenikliwy jak na wrzesień – wiatr smagający mnie po uszach. Moja pierwsza wizyta w Czerwonej Woli rozpoczęła się w piękny, słoneczny, niedzielny dzień od uczestnictwa we mszy świętej, po której miałam nadzieję „złapać” jakiejś starsze osoby, żeby zapytać czy zgodzą się na rozmowę. Nie udało to się, w związku z czym pojechałyśmy z Igą do poleconej nam pani Hani, która jak nikt dotąd pomogła nam zdobyć rozmówców i kontakty.
Do domu, w którym mieszka pani Marta [2] prowadzi szeroka droga usypana z białych, drobnych kamyków, przez które trudno przejechać rowerem. Jest on usytułowany na posesji, na której znajduje się jeszcze jeden dom – chyba jej syna. To z resztą częste w Czerwonej Woli, że na jednej działce znajdują się dwa domy – starszy, w którym mieszkają starsi członkowie rodziny oraz nowszy wybudowany przez ich dzieci lub wnuki. Pani Marta przyjęła nas bardzo gościnnie, częstując proziakami – rodzajem podkarpackich słodkich bułeczek. Jedzenie od odźwiernych było z resztą leitmotivem naszych badań. Zarówno pani B., jak i pani M. dawały nam ziemniaki, warzywa czy pierogi ruskie na wynos. Ich troska o to, żebyśmy nie umarły z głodu była ujmująca, chociaż czasem doprowadzała do sytuacji, w której byłam zmuszona jeść pieczone ziemniaki na śniadanie, obiad i kolacje.
W czasie pożywiania się usłyszałyśmy historię o proroczym śnie pani Hani, w którym dowiedziała się  o tym, że jej syn będzie księdzem, zanim on podzielił się z rodziną swoją decyzją o wstąpieniu do seminarium oraz dostałyśmy listę kilkunastu osób, z którymi możemy porozmawiać. Chociaż rozmawiałyśmy potem również z osobami, których nie poleciła pani Marta, miała ona znaczny wpływ na nasze badania, jak również na nasze samopoczucie podczas badań, ponieważ zawsze mogłyśmy przyjść do niej z wizytą. Niestety – nie ujmując nic ogromnej wdzięczności jaką mam do naszej odźwiernej – część wskazówek jak trafić do konkretnych osób brzmiała mniej więcej tak: a to tam trochę dalej, za domem rodziny Xińskich, musicie tylko wjechać w taką drogę, no taki żółty dom tam będzie”. Zdarzało mi się więc jeździć w tę i we w tę sześciokilometrową czerwonowolską drogą w poszukiwaniu polecanych rozmówców. Poszukiwań nie ułatwiał również fakt, że jedna z części Czerwonej Woli nosi nazwę „Sochy” – dokładnie tak samo jak nazwisko co najmniej pięciu rodzin mieszkających we wsi. Czasami nie wiedziałam więc czy szukam któregoś z licznych Sochów czy może kogoś o innym nazwisku mieszkającym na Sochach. Z drugiej strony enigmatyczność opisów tras, które trzeba było pokonać, aby dostać się do domu rozmówczyń, doprowadziła kiedyś do tego, że pomyliwszy dom, trafiłyśmy z Igą na nieznaną nam wcześniej osobę – panią S., z którą przeprowadziłyśmy bardzo ciekawą rozmowę.
Innym prozaicznym problemem utrudniającym badania – poza oczywistym skrępowaniem związanym z zagadywaniem obcych ludzi – były psy. Większość domów – nawet najgościnniejszych osób jakie poznałam – miało na furtce tabliczkę „Uwaga zły pies! Nie wchodzić!”. Pies ten często albo nie był zły, albo był uwiązany/w kojcu, jednak strach przed byciem pogryzioną przez groźną bestie towarzyszył mi przez cały wyjazd. Doprowadziło to do tego, że nie udało mi się skontaktować z jednym z potencjalnie ciekawych rozmówcą, ponieważ spod bramy jego domu odgonił mnie warczący groźnie pies. Doświadczenia te ugruntowały moje stanowisko zdeklarowanej kociary.

To banda była przecież,  banda UPA, ale Polacy to byli

Przed II wojną światową Czerwona Wola była wsią mieszaną – polsko-ukraińską. Według Apokryfu Ruskiego zamieszkiwało ją 1130 Ukraińców, 790 Polaków i 20 Żydów [3]. Trudno zweryfikować czy liczby te są dokładne oraz mam wątpliwość na ile „polskość” i „ukraińskość” dało się wówczas jednoznacznie określić, jednakże z moich doświadczeń wynika, że niemal każda starsza osoba we wsi ma zarówno korzenie polskie, jak i ukraińskie. Zarazem większość z nich do ukraińskiej przeszłości miała stosunek raczej ambiwalentny. Nie wypierali się swoich korzeni, jednak zazwyczaj nie identyfikują się z nimi expressis verbis. Dodatkowo na ich stosunek do „ukraińskości” miała zapewne wpływ antyukraińska propaganda peerelowska czy obecnie prowadzona przez rząd polityka historyczna. Świadczy o tym wypowiedź jednej z rozmówczyń: „R1: To banda była przecież. R2: Banda UPA – ale Polacy to byli.” [4]. W której mieszają się własne wspomnienia z okresu powojennego oraz przeświadczenie, że każda grupa rabunkowa jest bandą UPA. Często podkreślali oni jak to przed wojną stosunki polsko-ukraińskie były dobre, a sąsiedzi zapraszali się nawzajem na katolickie i greckokatolickie święta, jednak podczas wojny wszystko się zepsuło.

Dwuobrządkowość i załamanie pokojowych relacji w czasie wojny

Osobą, która często była obwiniana za antagonizowanie polskich i ukraińskich mieszkańców wsi był ukraiński ksiądz o nazwisku Sałka. Miał on przybyć do Czerwonej Woli z Wołynia i głosić z ambony, że zabijanie Polaków nie jest grzechem. W rozmowach terenowych dowiedziałam się, że wywołało to wśród lokalnej ludności oburzenie, gdyż kwestionowało wypracowaną przez nią strategię pokojowej koegzystencji mieszkających w Czerwonej Woli rzymskich i greckich katolików. W jej ramach przed wojną rzymscy katolicy praktykowali dwuobrządkowość uczęszczając na nabożeństwa do czerwonowolskiej cerkwi – do najbliższych kościołów w Sieniawie czy Wiązownicy mieli bowiem po  kilometrów. Ponadto często sami Ukraińcy mieli mężów-Polaków lub żony-Polki, przez co nie godzili się na nawoływanie do przemocy wobec polskiej społeczności. Jedna z rozmówczyń wspominała heroiczną postawę swojej matki, która „Stanęła tak w tym kościele i mówi: tak? Ja mam dzisiaj pięcioro dzieci. Mam chłopa Polaka. To ja go mam zarznąć? A chto mi tych dzie… chto mi tych dzieciam tego, tego chleba zrobi? Jak wy se to wyobrażacie?” [5]. Ksiądz Sałka wzbudzał więc negatywne uczucia nie tylko w Polakach, ale również niektórych Ukraińcach oraz osobach, które nie chciały definiować swojej tożsamości  w oparciu o sztywne  kryteria narodowe.

Akcja „Wisła”

Po II wojnie światowej część Ukraińców została wywieziona w okolice Olsztyna lub do Ukrainy, jednak inni zdołali zostać dzięki pomocy swoim polskim małżonkom. Jeden z rozmówców opowiadał jak jego „mama z księdzem pogadała i ksiądz wyrobił tatowi polski dowód, akt chrztu, wszystko – i zrobił go Polakiem.”. Tożsamość narodowa czy etniczna była, więc – nie tylko w Czerwonej Woli z resztą – czymś skomplikowanym i zmiennym. Problem ten omówię dokładniej  w swojej pracy licencjackiej. Tu wspomnę jedynie, że po uporaniu się z bandami UPA nowa władza starała się zatrzeć ślady ukraińskości nie tylko poprzez wywózki Ukraińców, ale również doprowadzając do rozbiórki cerkwi, która stała w Czerwonej Woli. Podobnie jak w Manasterzu, również tutaj osoby, które przyczyniły się bezpośrednio do zniszczenia kaplicy owiewa czarna legenda. Jedna z nich zmarła przedwcześnie, a stodoła wybudowana z materiałów po cerkwi przez inną spaliła się po trzech miesiącach za sprawą uderzenia pioruna.

Siostry zakonne i Wanda Czartoryska

Poza zagadnieniem wieloetniczności ważnym elementem wspomnień o wojennej i powojennej Czerwonej Woli były siostry zakonne. Ochronka służebniczek starowiejskich została założona przez Wandę Czartoryską w 1892 roku [6], a same zakonnice zaczęły pełnić ważną funkcję dla społeczności. Po wojnie w Czerwonej Woli były trzy siostry – „Jedna była nauczycielką, uczyła dzieci; jedna się interesowała gospodarką, ta, mieli koni, krowy; a trzecia chodziła o tak po domach – leczyła ludzi.” [7] – jednak rozmówcy wspominali przede wszystkim dwie z nich: Jakubinę i Stanisławę. Na pierwszy plan wysuwała się Jakubina Muszyńska z racji tego, że była nauczycielką i uczyła wiele osób, z którymi rozmawiałam. Była określana jako surowa. Potrafiła utrzymać dyscyplinę często przy pomocy kar cielesnym wymierzanym zwłaszcza sprawiającym problemy wychowawcze chłopcom. Z drugiej strony została zapamiętana jako dobra pedagożka, a jedna rozmówczyni uznała nawet, że jako jedna nauczycielka była skuteczniejsza niż kilkunastu nauczycieli obecnie.
Stanisława zajmowała się pracą na roli i była przeciwieństwem srogiej Jakubiny. Jedna z rozmówczyń wspominała jak jej kuzyn zranił się podczas pracy i potrzebował słoniny, żeby odkazić ranę. Poprosił wówczas zakonnice, które hodowały świnie, żeby dały mu jej śkawałek, czego Jakubina odmówiła udając, że nie biły ostatnio żadnej świni, natomiast „>>Stanisława wyszła za nim i mówi: „Czekaj Michaś, tak jak mówię, ja ci dam kawałeczek<<. I poszła do domu i mówi – taki kawałek mu dała, że jeszcze dwa razy mu mama zupę umaściła.” [8]

„M jak miłość”

Czerwona Wola jest więc zwyczajną wsią, do której trafiłam na skutek zbiegu okoliczności. Jednak każda zwyczajna wieś, jest zamieszkiwana przez konkretnych ludzi z ich historiami i wspomnieniami. W momencie, gdy zaczyna się je poznawać, a mieszkańcy przestają być anonimową masą, konflikty księdza Sałki z Polakami, zakazane wojenne romanse czy – bardziej współczesne – wygłoszone przy obiedzie opinie o bohaterach „M jak miłość”, stają się – nie tylko ciekawym materiałem badawczym – ale też czymś co wzbudza autentyczne emocje.
 

Impresje z II wyjazdu

Zdobywanie rozeznania

Drugi wyjazd terenowy był dla mnie trudniejszy od pierwszego i wbrew pozorom nie miało to związku z sytuacją epidemiologiczną w Polsce. Wiązało się raczej z poczuciem, że nie mam jeszcze dostatecznie precyzyjnie ujętego tematu oraz, paradoksalnie, z sukcesami odniesionymi podczas pierwszego wyjazdu. 
Kiedy pierwszego dnia moich badań zaczęłam robić wywiady, odkryłam dwie niezbyt przyjemne rzeczy: po pierwsze nie wiem czego dokładnie szukam, po drugie z mojego dotychczasowego miejsca badań - Czerwonej Woli niewiele mogę już „wycisnąć”. Podczas pierwszego wyjazdu dostałyśmy bowiem z Igą od naszej odźwiernej - pani M. kontakty do niemal wszystkich starszych osób ze wsi, w związku z tym nie za bardzo miałam z kim rozmawiać. Przeprowadziłam w trakcie badań jeszcze kilka rozmów, z tymi samymi rozmówcami, jednak często nie wnosiły one dużo nowego. Wydaje mi się, że ten problem z powtarzaniem wywiadów jest specyficzny dla badań nad pamięcią. Chociaż oczywiście wspomnienia danych osób nie są niezmienne, a modyfikowane na skutek czynników politycznych, doświadczeń osobistych itp., a rozmówca lub rozmówczyni może po prostu na początku nie ufać osobie przeprowadzającej wywiad i nie chcieć jej wszystkiego powiedzieć, to jednak wspomnienia o czasach wojny nie zmieniają się tak dynamicznie, co opinie  w sprawie lokalnych inwestycji czy poglądy polityczne rozmówców.
Jeśli chodzi natomiast o problem z tematem, to szybko zrozumiałam, że to kształtowanie się oraz zanikanie tożsamości narodowej (polskiej a zwłaszcza ukraińskiej) dużo bardziej mnie interesuje niż migracje oraz budowanie „domu”, w powojennych realiach konieczności ciągłego zmieniania miejsca zamieszkania. W związku z tym większość napisanego przeze mnie kwestionariusza nie nadawała się do użytku i byłam zmuszona przeprowadzać rozmowy intuicyjnie. O ile taki sposób pracy sam w sobie mi odpowiadał,  o tyle bardzo stresująca była sama zmiana tematu oraz związana z nią niepewność na początku wyjazdu. Problem stanowił też fakt, że część osób  z grupy nie wiedziała o modyfikacji mojego tematu w związku z czym, nie informowała mnie o spotkaniu rozmówczyni, z którą rozmowa wzbogaciłaby moje badania.

Leżachów i nowe perspektywy badawcze

Po tym jak zorientowałam się, że w Czerwonej Woli nie do końca mam co robić zdecydowałam zmienić teren badań. Wiedząc, że kolega z grupy Igor robi badania w oddalonym 3 km od naszego ośrodka Leżachowie, który przed wojną był miejscowością ukraińską, zdecydowałam się pojechać tam razem z nim. Pierwszą osobą, z którą porozmawialiśmy była radna, kobieta około 40-letnia, którą czasy wojenne mało interesowały. Mocno zapadło mi w pamięć jej stwierdzenie, z którym trudno się nie zgodzić, że od odbudowy cerkwi (o którą w miejscowości toczą się spory) ważniejsze jest wybudowanie rowu melioracyjnego, aby podczas deszczy nie zalewało fragmentu wsi. Poleciła nam jednak swoją teściową mieszkającą dwa domy dalej. Okazała się ona bardzo ciekawą rozmówczynią z racji tego, że jak sama wspominała urodziła się jako Ukrainka, „na Ukrainkę” była chrzczona, a pacierza po raz pierwszy uczyła się mówić po ukraińsku (i dalej go pamięta!). Zapytana wprost kim się czuje teraz odpowiedziała: „Niech będzie, że Polką”. Swoją zmianę (?) tożsamości tłumaczyła wyjściem za mąż za Polaka oraz wywiezieniem części Ukraińców z terenów Podkarpacia w ramach akcji „Wisła”. W rozmowie z nami nie wspominała o bezpośredniej przemocy powojennego rządu czy kościoła wobec społeczności ukraińskiej pozostałej w Leżachowie. Dało się jednak wyczuć, że pielęgnowanie tradycji greckokatolickich nie było wówczas pożądane.
Podczas dalszego eksplorowania Leżachowa wraz z Igorem udało nam się wejść na teren wspomnianej już, drewnianej cerkwi oraz przeprowadzić rozmowy z kolejnymi osobami. Znaczna część z nich miała charakter rozmowy właśnie, a nie wywiadu, w związku z czym nie zostały one nagrane. Nauczyło mnie to robienia dokładnych, systematycznych notatek terenowych, z czego byłam bardzo zadowolona, ponieważ na poprzednim wyjeździe zaniedbałam je, czego żałowałam podczas późniejszej analizy materiału.
Robienie notatek pomogło mi też skoncentrować się raczej na jakości niż ilości zbieranego materiału. Było to ważne, ponieważ problemy ze sprecyzowaniem tematu wynikały u mnie m.in. z mało refleksyjnego podejścia do pracy etnograficznej podczas poprzedniego wyjazdu. Robiłam na nim po 3-4 wywiady dziennie, nie zastanawiając się jednak głębiej co mnie interesuje i czego szukam, latając pomiędzy jednym, a drugim domem.

Rudka i Dobra

Na tym wyjeździe moja efektywność była sporo mniejsza, jednak same wywiady trwały zazwyczaj dłużej oraz miałam czas, żeby przemyśleć zdobyte podczas nich informacje. Po wywiadach w Leżachowie zdecydowałam się kontynuować badania w miejscowościach na wschód od Sieniawy: Rudce oraz Dobrej. Wybrałam je, ponieważ wyczytałam w Apokryfie Ruskim [9], że przed wojną były wsiami ukraińskimi oraz wiedziałam, że wciąż znajdują się w nich budynki cerkwi.

Dobra. Fot. Olga Załęska

Kryterium „ukraińskości wsi” kierowałam się ponieważ zależało mi, żeby o tożsamości rozmawiać z osobami, które identyfikują bądź identyfikowały się jako Ukraińcy lub Ukrainki. To one bowiem są w tym momencie mniejszością oraz to one były w przeszłości narażone na przemoc systemową ze strony władz II RP czy PRL. Ich głos jest więc mniej „przezroczysty” niż głos „domyślnych” Polaków. Niemniej rozmowy z osobami pochodzącymi z rodzin Polskich (czy w większości Polskich) również pomogły mi wyłapać niektóre schematy wymykające się sztampowej opowieści o „Polakach którzy wraz z Ukraińcami obchodzili Boże Narodzenie”. Na przykład taki, że w momencie konfliktu między rówieśnikami w szkole w jednej z miejscowości starsi chłopcy-Polacy bili się za swojego rodaka z grupą młodszych Ukraińców.

Dobra. Fot. Olga Załęska

Jeżdżenie do miejscowości oddalonych o kilkanaście kilometrów od Manasterza wiązało się z wytężonym wysiłkiem fizycznym, ponieważ trasy te pokonywałam na rowerze nie będąc szczególnie wysportowaną osobą. Inną prozaiczną trudnością wynikającą z przebywania daleko od ośrodka był brak możliwości zjedzenia obiadu pomiędzy kolejnymi wywiadami. Były więc takie dni, podczas których musiałam odżywiać się waflami kukurydzianymi kupionymi w miejscowym „Lewiatanie”. Poza tym w związku z tym, że w każdej miejscowości przebywałam maksymalnie kilka dni nie udało mi się wytworzyć relacji z odźwiernymi, tak jak na pierwszym wyjeździe, czego brakowało mi zwłaszcza w trudniejszych momentach badań.

Cerkiew w Rudce. Fot. Olga Załęska

W trakcie badań w okolicach Sieniawy spotkałam osoby, z którymi rozmowy wniosły nowe lub rozwinęły stare wątki w moich badaniach. Jednymi z nich była 90-letnia pani S. oraz jej młodsza siostra. Okazało się, że wychowując się w tym samym domu, w tej samej miejscowości, z tymi samymi rodzicami, dla starszej z nich pierwszym językiem był ukraiński, a wyznaniem grecki katolicyzm, natomiast młodsza uczyła się mówić po polsku i chrzczona była przez rzymskiego księdza.

Jarosław

Brakowało mi jednak relacji osób, które do czasów obecnych zachowały otwarcie ukraińską tożsamość lub obrządek greckokatolicki. W ich poszukiwaniu udałam się w niedzielę na mszę do cerkwi w Jarosławiu. Od razu rzuciło mi się w oczy (czy raczej w uszy), że  językiem, w którym zarówno odprawiane było nabożeństwo jak i którym rozmawiali wierni zgromadzeni przed świątynią był ukraiński. Wiedziałam więc, że trafiłam na dobry trop, jednakże obawiałam się, że obecni w świątyni Ukraińcy mogą być np. emigrantami zarobkowymi, którzy nie wywodzą się z lokalnych miejscowości. Spotkany w cerkwi chłopak, który, jak sam mówił, „nie jest greckim katolikiem, ale interesuje się wszelką duchowością”, rozwiał na szczęście moje wątpliwości.

Cerkiew w Jarosławiu. Fot. Olga Załęska

Niestety, nie wykorzystałam okazji, aby po nabożeństwie podejść do księdza lub wiernych, co odbiło się na moich późniejszych badaniach. Z duchownym udało mi się bowiem spotkać dopiero dwa dni później, chociaż próbując się z nim skontaktować wielokrotnie pokonywałam w tę i we w tę trasę Manasterz-Jarosław. Było to o tyle problematyczne, że Jarosław jest jednak miastem, w związku z czym dotychczasowa stosowana przeze mnie taktyka polegająca na pukaniu do kolejnych domów czy pytaniu w sklepie „czy mieszka tutaj ktoś stary” nie mogła się sprawdzić w tym przypadku. W związku z tym, gdy nie udało mi się zastać księdza miałam dzień bez wywiadów, za to z pokonanymi na rowerze 30 kilometrami. Finalnie uważam, że rozmowa z nim (choć krótka) oraz kontakty, które mi przekazał były warte włożonego wysiłku. Jednak trochę mi przykro, że nie udało mi się złapać go wcześniej, zwłaszcza, gdy patrzę na skromną ilość wywiadów z drugiego wyjazdu porównując ją z nadprodukcją z pierwszego.
Osoby, do których kontakty dostałam od księdza mieszkały niestety w większości kilkanaście kilometrów na południe od Jarosławia. Nie miałam więc ani fizycznej ani „czasowej” możliwości, aby pokonywać 30 kilometrów na rowerze w jedną stronę. Po raz kolejny więc pożałowałam, że nie mam prawa jazdy i odłożyłam wizytę u poleconych osób na kolejny wyjazd. Podczas samej rozmowy usłyszałam, że wspólnota w Jarosławiu jest niestety coraz mniejsza, a dzieci jej członków i członkiń się polonizują. Ksiądz opowiadał również trochę o sobie i swoim dzieciństwie, chociaż był młodą osobą istotne w kontekście moich badań wydało mi się to, że mieszkając z wywiezioną w ramach akcji „Wisła” rodziną na Warmii rozmawiał w domu po ukraińsku, a polskiego nauczył się dopiero, gdy poszedł do szkoły. Potwierdzało to moją, wynikającą z wcześniejszych wywiadów tezę, że wywiezionym rodzinom paradoksalnie łatwiej było zachować tożsamość narodową niż tym, którzy pozostali. 
Osobą mieszkającą w Jarosławiu, z którą dzięki księdzu udało mi się później skontaktować była pani D. Urodziła się ona chwilę po wojnie i jako niemowlę została wraz z rodziną wywieziona na Olsztyn. Tożsamość narodowa jej oraz jej rodziców była bardzo silna, podobnie jak przywiązanie do miejsca urodzenia. Do tego stopnia, że w latach 60. jej rodzice wrócili do swojej podkarpackiej wsi, a ona sama po studiach w Szczecinie („filologia rosyjska, bo ukraińskiej nie było”) zdecydowała się zamieszkać w Jarosławiu. Moja rozmówczyni była bardzo kontaktową i autentycznie przemiłą osobą. Interesowała się moim życiem oraz badaniami, które prowadzę. Pozytywnie zareagowała na moje imię [10], a także usłyszałam od niej, że wyglądam jak postać z serialu, który ogląda.
Gdy opowiadałam jej o moich rozmówczyniach, które rodziły się Ukrainkami, ale potem przestawały nimi być, dała mi do zrozumienia, że jej zdaniem ten proces nie przebiegał naturalnie, lecz pod wpływem przemocy rządowej oraz postaw sąsiadów. Opowiadała o tym jak jej synowie byli wyzywani na podwórku z powodu rozmów po ukraińsku, że jeszcze wiele lat po wojnie była śledzona przez władze, które obawiały się jej działalności wywrotowej oraz o obecnych, antyukraińskich działaniach organizacji skrajnie prawicowych takich jak ONR. Najbardziej poruszyła mnie jednak historia o członkini jej rodziny, która otwarcie wyzywa ją od banderowców oraz każe „wracać na Donbas”. Nie powiem, żeby historia ta zmieniła moje zdanie o polskiej policji, jednakże utwierdziła mnie w przekonaniu o tym kto zaciąga się w szeregi tak opresyjnej organizacji.
Trudno jednak za panią D. wyjść z założenia, że zanikanie tożsamości ukraińskiej na Podkarpaciu było kwestią wyłącznie działań przemocowych. Wydaje mi się, że na tych terenach tożsamość ta nie zdążyła się ukształtować w tak silny sposób, żeby można było mówić o typowym „wynarodawianiu”. Często była ona płynna, zmienna, wynikała z przypadku, a nie przemyślanej decyzji. Ponadto przecinała się wraz z innymi relacjami władzy i podporządkowania. I tak np. zdarzały się sytuacje, gdzie cała rodzina wbrew zwyczajowi „córki po matce, synowie po ojcu” „zostawała” Polakami lub Ukraińcami, bo ojciec - w patriarchalnej rzeczywistości jej metaforyczna „głowa” - miał taką a nie inną narodowość.
Generalnie wiem, że moja praca będzie w dużej mierze polegać na krążeniu między przemocą systemową a płynnością tożsamości. Bardzo zależy mi na przeprowadzeniu rozmów z większą ilością osób identyfikujących się jako Ukrainki/cy, ponieważ wydaje mi się, że to one najmocniej doświadczały procesu polonizowania się lokalnej ludności jako pozbawionego niewinności. Z drugiej strony nie chcę sprowadzać całego procesu tożsamościo/narodowotwórczego do odgórnej przemocy, ponieważ wydaje mi się, że byłoby to zaprzeczaniem doświadczeniom części osób, z którymi rozmawiałam. W każdym razie jestem pewna, że potrzebuję kolejnego wyjazdu, którego nie zastąpi mi IPN-owska kwerenda, bo póki co, chociaż wiem mniej więcej czego szukam jeszcze tego nie znalazłam. Moja praca na ten moment byłaby „wróżeniem z fusów”.

Przypisy:

[1] Źródło [10]
[2] Imię rozmówczyni zostało zmienione
​[3] Źródło [11]
​[4] Wywiad nr 4
[5] Wywiad nr 42
​[6] Żródło [12]
​[7] Wywiad nr 12
[8] Wywiad nr 28
[9] Zdaję sobie sprawę, że to kontrowersyjne źródło, jednakże nawet jeśli zawyża liczbę Ukraińców, a zaniża liczbę Polaków w danych miejscowościach, to za jego pomocą można stwierdzić, które miejscowości były bardziej ukraińskie od innych.
[10] Podobnie z resztą wspomniany już ksiądz, gdy usłyszał, że mam na imię Olga od razu nabrał do mnie lepszego nastawienia oraz spytał się skąd pochodzę.

 

 

Zdjęcia z albumu rodzinnego mieszkanki Manasterza
Powiązane materiały 
Laboratoria etnograficzne [13]
Prezentacje grup laboratoryjnych 2018-202 [14]

Na skróty

  • Dyżury
  • Katalog biblioteki
  • Plany zajęć
  • Pracownicy
  • Kalendarz wydarzeń

Adres URL źródła: https://www.etnologia.uw.edu.pl/postpamiec-ii-wojny-swiatowej-i-powojnia-na-podkarpaciu

Odnośniki
[1] https://www.etnologia.uw.edu.pl/sites/default/files/mapa2.jpg
[2] https://www.etnologia.uw.edu.pl/sites/default/files/legenda_1.jpg
[3] https://sieniawa.krosno.lasy.gov.pl/aktualnosci/-/asset_publisher/1M8a/content/ii-wojna-swiatowa
[4] https://www.etnologia.uw.edu.pl/sites/default/files/mapa_1.jpg
[5] http://tomaszmielnik.pl/pan/lazachow/lezachow-zewnatrz/index.html
[6] https://www.etnologia.uw.edu.pl/sites/default/files/mapa_powiat_jaroslawski_1934_1.jpg
[7] https://sztetl.org.pl/pl/file/56984?ref=gallery&amp;town=Sieniawa&amp;townID=160&amp;
[8] https://www.pbc.rzeszow.pl/dlibra/publication/1605/edition/1514
[9] https://www.apokryfruski.org/kultura/nadsanie/cieplice/&gt;
[10] http://pl.wikipedia.org/wiki/Czerwona_Wola_(wojew%C3%B3dztwo_podkarpackie)
[11] https://www.apokryfruski.org/kultura/nadsanie/czerwona-wola/
[12] https://pl.wikipedia.org/wiki/Czerwona_Wola_(wojew%C3%B3dztwo_podkarpackie)#cite_note-9
[13] https://www.etnologia.uw.edu.pl/dla-studentow/studia/laboratoria-etnograficzne
[14] https://www.etnologia.uw.edu.pl/aktualnosci/prezentacje-grup-laboratoryjnych-2018-202